Page 99 - Centrum Dialogu im. Marka Edelmana w Łodzi - Chava Rosenfarb. Drzewo życia - tom drugi.
P. 99

poruszyły się. – Ilekroć widzę cię tu, w suterenie, przy łóżku, słyszysz? Chciałbym
                  cię połknąć! – Silne dłonie osunęły się wzdłuż ramion, zaciskając się wokół nad-
                  garstków. Przytrzymał jej dłonie, w których znajdował się nadgryziony kawałek
                  chleba: – Ech, jesteś dla mnie zbyt piękna… – Wyszeptał chrapliwie. – I do tego
                  za dobra… – Dostrzegł chleb w jej dłoni i zmieszany zaśmiał się: – Nie pozwalam
                  jeść, co? Jedz, jedz!
                     Doszła do siebie, chwyciła jego dłoń i wetknęła w nią chleb: – Wyjdź stąd! –
                  usłyszała, ku swojemu zdziwieniu, własny głos.
                     Walentino zmarszczył czoło. – Estero, niech mnie! Niechaj zawsze mam tak
                  czyste sumienie! Nie miałem na myśli niczego… Broń Boże! – Mówił szybko
                  i chaotycznie, z poczuciem winy patrząc jej w oczy. – Nie wiem, co się ze mną
                  stało. Estero, przysięgam… Niech mnie tak na miejscu powykręca! To nic ta-
                  kiego, słyszysz? Tylko, gdy schodzę tutaj… Nie przekroczę już więcej tego progu,
                  przysięgam ci… Ilekroć patrzę na ciebie tu, w suterenie, przy jego łóżku…
                     – Wyjdź! – skierowała palec wskazujący ku drzwiom.
                     Walentino jakby się skłonił, żebraczym gestem trzymając wyciągniętą w jej
                  stronę wielką rękę z obgryzionym kawałkiem chleba: – Proszę, Estero, zrób to
                  dla mnie… – Wyglądał jak olbrzymie, zawstydzone dziecko. Pewna komiczna
                  niezdarność tkwiła w jego pochylonej, szerokiej, barczystej sylwetce, w służal-
                  czym grymasie twarzy. Ręka Estery sama się wyciągnęła i chwyciła chleb. – Jedz,
                  jedz! – Odetchnął z ulgą. – Już odchodzę. Skierował zdecydowane kroki w stronę
                  drzwi, a błoto wybijające spomiędzy desek skrzypiało wraz z nimi, jakby deptał
                  po ogonach stada kotów.
                     Gdy tylko zamknęły się za nim drzwi, Estera rzuciła chleb na stół i przypadła
                  do łóżka Friedego: – Friede, pomóż mi… – Chwyciła chorego za gorącą dłoń.
                     Friede wciąż kręcił spoconą głową. Ciężko sapał i rzęził. Wytarła mu pot
                  z twarzy, z odsłoniętej, kościstej piersi. Wlała mu pomiędzy wargi zimnej herba-
                  ty. Zajęczał. Wiedziała, że przywołuje w ten sposób Szejndlę. Wezbrało w niej
                  rozgoryczenie i rodzaj zagubienia, odbierający wszelką moc w kończynach.
                  Koszmarny sen znów pochwycił ją w swoje sieci.
                     Kręciła się wokół wilgotnych, błyszczących ścian sutereny i pozwalała wypłynąć
                  wszystkim niewypłakanym wciąż łzom. Płacząc, odnalazła chleb i zaczęła go
                  połykać wraz z solą, która kapała jej z oczu na wargi. Dopiero teraz położyła
                  się na leżaku Walentina. Stopniowo ogarniała ją senność. We śnie ujrzała
                  łóżko Friedego. Leżał na nim ktoś, kto był i Friedem i Esterą – a miał ciałko
                  niemowlęcia. „Miało się nazywać Emanuel” – poskarżyła się przed kimś. Usły-
                  szała, że ktoś woła do niej „Mamo!”. I widziała, jak nieruchome ciałko podnosi
                  się, prostuje, przemienia w ciało – rozciąga się, pręży i rośnie jak wspaniałe,
                  ogromne drzewo, które objęło ją w talii gałęziami niczym silnymi, ciepłymi
                  rękami. Otworzyła oczy i ujrzała migoczącą, zakurzoną lampę na suficie. „Miało
                  nazywać się Emanuel…” – wyszeptała w stronę smutnego, świetlistego kręgu
                  na suficie.                                                          97
   94   95   96   97   98   99   100   101   102   103   104