Page 104 - Centrum Dialogu im. Marka Edelmana w Łodzi - Chava Rosenfarb. Drzewo życia - tom drugi.
P. 104
Darzyła go taką nienawiścią, jaką nosi się przez całe życie. Doktor Lewin stał się
dla niej zwiastunem nieszczęścia. Ilekroć go spotykała, była pewna, że za chwilę
coś złego się jej przydarzy. I cieszyła się, że jej nie poznaje i nie wie, kim jest.
Spotkanie z nauczycielem Szafranem w obecności Lewina zamiast radością,
napełniło ją strachem.
Szafran przyszedł ją odwiedzić. Opowiedziała mu o swoim życiu. Sama nie
wiedziała, jak do tego doszło. Serce jakby samo się otworzyło. Oboje popijali
bez przerwy wodę z cykorią, dolewali z czajnika i sączyli – pomiędzy zdaniami,
pomiędzy słowami.
– A teraz już nie istnieję – podsumowała.
Szafran przypatrywał się jej spokojnym, ciepłym wzrokiem i cicho pytał: –
Chcesz umrzeć, Estero?
Pytanie zirytowało ją: – Nie wie pan, o czym mówi.
Nie obraził się. – Czemu nie poszukasz sobie pracy? Dlaczego nie pójdziesz
do Prezesa, który pomaga wszystkim wychowankom sierocińca?
Było jasne, że Szafran nie rozumie, co się z nią dzieje. Czuła się dotknięta,
zawstydzona.
Pan Szafran nie zostawił jej już samej. Często przychodził nieproszony do
niej i do sutereny, czasami także z Lewinem. Wkrótce wszystko, co czuła do
doktora, przeniosło się też na byłego nauczyciela. Jego obecność powodowała
dyskomfort, irytację. Jednocześnie przebywanie z nim stało się nudne. Podczas
jego odwiedzin zamykała się w sobie, przestawała słuchać, pozwalała mu mówić
– a w międzyczasie myślała o czym innym.
W podobny sposób nudziła się z drugim gościem, który często ją odwiedzał
– Szolemem, synem Icie Meira Stolarza. Przyłaził do niej rzekomo zapytać, czy
czegoś nie potrzebuje, czy nie chce, żeby jej coś naprawił, przyniósł, załatwił.
Pewnego razu podarował jej skrzynkę na jedzenie, innym razem – puszkę na
cukier, kiedy indziej – parę słoików na kaszę, groch, krupy. Nie miała o czym
z nim rozmawiać. Z nudów sprowadzała czasem pogawędkę na tematy polityczne.
Dyskutowali, póki nie znudziła się do tego stopnia, że musiała mu zasugerować,
by już poszedł. Nie mogła go znieść. Najbardziej irytował ją jego upór – to, że
się na nią nie gniewał.
Tylko z jednym człowiekiem nie nudziła się i nigdy nie miała go dość – chociaż
i jego od siebie wyganiała: był to Walentino.
Ów Walentino nie dotrzymał słowa. Często późną nocą, gdy Estera kładła
się już na leżak, dało się słyszeć jego energiczne pukanie do drzwi sutereny.
Ubierała się znów zupełnie, zanim mu otworzyła. Stał na progu duży, zwalisty.
Śniada twarz tryskała zdrowiem, dojrzałością i siłą. Czarne oczy gładziły ją i ogar-
niały gorącym płomieniem. Nieśmiało wyciągał rękę, w której leżała paczuszka
zawinięta w pognieciony papier: – Dla ciebie, na kolację…
Nie odmawiała mu. Jego obecność zawsze wzmagała w niej głód, czyniła go
102 wręcz nieznośnym.