Page 100 - Centrum Dialogu im. Marka Edelmana w Łodzi - Chava Rosenfarb. Drzewo życia - tom drugi.
P. 100
– Mamo… – jęknął Friede.
Niekiedy zdarzały się dni, gdy czoło Friedego było chłodne, a jego spojrzenie
– jasne. Oddech, chociaż ciężki, stawał się rytmiczny, wolny od suchotniczego
rzężenia. Na takie dni Estera czekała, wówczas rozpoznawał ją i chudym pal-
cem przywoływał do łóżka. – Dzień dobry – mówił, nawet gdy na zewnątrz była
późna noc.
Jego zaspane oczy mrugały z wysiłkiem. Jeśli w suterenie była akurat Szejndl,
razem z Esterą podbiegały do chorego. Patrzył ku nim z uśmiechem kogoś, kto
właśnie przeszedł ciężki etap.
– Lepiej ci Friede? – uradowana Szejndl przypadała do jego twarzy.
Otwierał usta i z wysiłkiem wdychał powietrze: – Tak, Szejndele, idź do
swojego Walentina… Idź.
Szejndl szczęśliwa oznajmiała Esterze, co należy zrobić i w dobrym nastroju
szła do domu.
Wówczas Estera miała Friedego tylko dla siebie. Ale nie przysiadała się do
niego od razu. Najpierw gotowała jajko, grzała mleko i zabierała się za karmienie.
Serce rosło jej na widok jedzenia znikającego z talerza. Czuła się tak, jakby sama
jadła i syciła się tą cenną potrawą, ciepłym mlekiem. Jej serce przejmowała
wdzięczność dla Walentina za to, że zaopatrzył chorego w te wszystkie rzeczy.
Robił przecież to wszystko dla niej, żeby ją wzmocnić.
Po jedzeniu oboje, ona i Friede, przyglądali się sobie w milczeniu, pozwalali
mówić oczom, porozumiewać się spojrzeniom.
Czasami nagle uśmiechał się i wyrzucał z siebie: – Jesteś moim życiem…
Wiesz o tym?
Zwykła odpowiadać mu wtedy z pełnym przekonaniem:
– Uzdrowię pana.
Gładził palcem kołdrę Estery, dawno wypłowiałą i pełną plam od potu. Uśmie-
chając się, kiwał głową: – Tak… A ja… Ja napiszę książkę: Dziennik z kołdry.
Oczekiwał, że odwzajemni jego uśmiech – i odwzajemniała. W takich chwi-
lach nie bała się doktora Lewina i jego przepowiedni. Była pewna, że posiada
moc podtrzymania Friedego przy życiu, a to popychało ją do wstania z miejsca
i ponownego przygotowania mu czegoś do jedzenia.
Dobrze widziała, że nie czuje smaku dobrych potraw, że zmusza się do gryzie-
nia, jak mądre dziecko, które słucha mamy, ponieważ wie, że ta chce jego dobra.
Potem, gdy talerz był już pusty, powracało milczenie i wzajemne przyglądanie
się, aż ponownie na jego wargi wypływało zdanie: – Estero, zaczynam wierzyć…
– Zobaczy pan, Friede, zobaczy pan… – podtrzymywała go na duchu.
Czasem przypominał sobie o swoich opowiadaniach. Zdawało mu się, że
ukażą się lada dzień.
– Pierwsza książka będzie dla ciebie – mawiał bez konkretnego powodu.
Niekiedy przypominał sobie przyjaciela, Berkowicza: – Nie przychodzi – skarżył
98 się. Zwykł chwytać ją za rękę: – Sprowadź mi Berkowicza! – Patrzyła na niego