Page 96 - Centrum Dialogu im. Marka Edelmana w Łodzi - Chava Rosenfarb. Drzewo życia - tom drugi.
P. 96

nie tylko jej serce, ale całe ciało. Tu czuła, że nigdy nie będzie w stanie utrzymać
               lodowatej obojętności wobec samej siebie, że coś zawsze będzie w niej wybuchać
               – tęsknota za własnym szczęściem. W tej piwnicy wiedziała, że żyje. Tu drżała
               w ostrej, rozpalonej rzeczywistości. Tu nienawidziła Friedego za władzę nad nią,
               za jego chore ciało. Tu nienawidziła śmierci i czuła, że jej pragnienie oddania
               się, poświęcenia pochodzi nie z rezygnacji, lecz żywiołowej kobiecości, która
               szczodrze rozdawana, szukała sytości i spełnienia najgłębszej swojej istoty. Tak,
               przy łóżku Friedego nieraz miała ochotę umrzeć, ale nawet wówczas wynikało
               to z szukania sposobu powrotu do życia. Pojmowała to bardziej swoim ciałem,
               zmysłami niźli umysłem.
                  Friede leżał na łóżku całymi dniami – rozpalony, zatopiony w gorączce. Od-
               dychał ciężko i wydawał z siebie niezrozumiałe słowa. Lecz mimo pozostawania
               w nieświadomości do pewnego stopnia odczuwał rzeczywistość. Jednak tylko
               w związku z Szejndlą. Rozpoznawał ją, pozwalał się jej karmić. Słaby, jednym
               palcem głaskał jej dłoń – a gdy znikała na moment z sutereny, wołał ją nie po
               imieniu, ale jękiem, cichnącym wraz z jej powrotem.
                  Estery nie zauważał. Nawet gdy przysiadała na łóżku, patrzył wielkimi, za-
               mglonymi oczami i nie widział jej, jakby była przezroczysta. Ona zaś czuła się
               wtedy zagubiona. Wędrowała wzrokiem po suterenie, po wilgotnych ścianach,
               spoglądała ku zakurzonej lampie elektrycznej, która dzień i noc rzucała cienisty
               krąg światła na lśniącą brudem, pękniętą belkę stropu – a wówczas poczucie
               życia we śnie stawało się najsilniejsze. We śnie, który ostro kłuł realnością. We
               śnie, z którym człowiek się zmaga, z którego chce się obudzić, krzyczeć, ale usta
               pozostają zaciśnięte – i nie ma szans ucieczki.
                  Pewnego szczególnie krytycznego wieczora siedziała wraz z Szejndlą przy łóżku
               Friedego. Oddychał z przerwami, ciężko. Mogło się wydawać, że w jego klatce
               piersiowej pracuje zardzewiały mechanizm skrzypiący ostatkiem sił. Oczy miał
               zamknięte. Na krótkich, rzadkich rzęsach lśniła wilgoć gromadząca się w kącikach
               oczu, jak na pół uformowane łzy, które nie mają siły ześlizgnąć się po twarzy.
                  Szejndl gryzła wargi i kiwała się jak w transie. – Co robić? Co robić? – Z jej
               twarzy krzyczał ból, który przenikał senność Estery, budząc w niej zdziwienie
               i podziw. – Gdyby był u mnie w mieszkaniu – Szejndl nie przestawała się trząść –
               nie doszłoby do tego… Oj, Walentino, Walentino! – Rozśpiewała się nagle – obyś
               tak zapadł się pod ziemię! Czy to mąż? Biada mi, nie… To morderca, przykry,
               zwyczajny zbój! – Zaszlochała w zaciśniętą pięść. – Prosiłam go, ach, prosiłam
               go – uderzała pięścią w serce. – „Patrz”, mówiłam, „Człowiek jest śmiertelnie
               chory, jak można mu pozwolić leżeć w ciemnej piwnicy?” Nu, czy on chce w ogóle
               słuchać i pamiętać? Swołocz! Wszystko na darmo! Nie chce mieszkać z gruźli-
               kiem, powiada. Jego siostra, powiada, ma małe dzieci. Jakby choroba mogła na
               kogoś przeskoczyć!... Więc co teraz robić? – Estera przyglądała się jej, chciała
               coś powiedzieć, ale żaden dźwięk nie wydobywał się z jej gardła. – Zapytałam cię
         94    przecież o coś! – Szejndla stanęła. – Poradź mi, co należy zrobić? – Pochwyciła
   91   92   93   94   95   96   97   98   99   100   101