Page 59 - Centrum Dialogu im. Marka Edelmana w Łodzi - Chava Rosenfarb. Drzewo życia - tom drugi.
P. 59

Wyszliśmy na ulicę. Ludzie z miasta wciąż napływali. Niekończący się marsz.
                  Obraz ten zupełnie mnie zaskoczył, jakbym już zapomniał, że tego samego dnia
                  przed południem i ja byłem pomiędzy maszerującymi.
                     – Cała ulica przypomina gwarne podwórko – powiedziała Rachela.
                     Nasz niespieszny spacer nie współgrał z rytmem ulicy, więc popychano nas
                  ze wszystkich stron. Patrzyły na nas nieprzyjazne oczy, jakby chciały powiedzieć:
                  „Też znaleźli sobie porę na przechadzki!” – Ktoś nawet zaklął i zepchnął nas do
                  rynsztoka.
                     Doszliśmy do ulicy Zgierskiej. Już z daleka dostrzegliśmy coś, co nie pasowało
                  do otaczających nas barw. To były zielone, tyrolskie kapelusiki Niemców, którzy
                  stali na środku drogi przed kościołem. Jeden trzymał wielką mapę rozłożoną na
                  aktówce i coś na niej rysował palcem, zwracając się do stojących wokół. Dwóch
                  mierzyło chodnik długimi, metalowymi metrami.
                     Wokół nich ulica była pusta. Ten pusty kawałek wyglądał jak jasna łysina na
                  czarnej, rozczochranej głowie. Nieco wyżej, w niszy kościelnego muru, stała pokry-
                  ta śniegiem błękitna figura Matki Boskiej z pobożnie złożonymi rękami. Zdawało
                  się, że błogosławi stojących u jej stóp Niemców, którzy wytyczają granice getta.
                     Przypomniałem sobie, jak kiedyś na letnisku widziałem w lesie na ziemi wielkie
                  gniazdo mrówek. Całe królestwo. Obserwowałem, jak mrówki dźwigają na grzbie-
                  tach igiełki, fragmenty liści, jak bardzo się trudzą. „Może na swój sposób żartują
                  i bawią się?” – zastanawiałem się. Trzymałem w ręku cegłę. „Ale nie wiedzą, że
                  zaraz rozgniotę je tą cegłą” – filozofowałem dalej, drażniąc się z nimi, zasypując
                  im ścieżki, plącząc trasy, zabijając kilka i obserwując, co zrobią pozostałe. A gdy
                  znudziła mi się ta zabawa, naprawdę rozgniotłem je cegłą. To był czas moich
                  dziecięcych „eksperymentów naukowych”.
                     Rachela stała z głową zadartą w stronę kościelnej wieży. Wzrokiem wska-
                  zywała zegar:
                     – Widzisz, która godzina?
                     Popatrzyłem w górę: – Za dziesięć dziesiąta.
                     – Zegar stoi.
                     Pociągnąłem ją z powrotem. Zatrzymaliśmy się w bramie. Staliśmy niezbyt
                  blisko siebie, a pomiędzy nami przepychali się ludzie. Hałas dudnił w uszach.
                     – Idę na górę, do domu – powiedziała Rachela. – Nie mam czasu.
                     – Ja też – odpowiedziałem jej kłamstwem na kłamstwo.
                     Potem przyszła do nas i pokazała mi wiersz, który napisała. Zaczynał się
                  mniej więcej tak:

                     Zegar stanął za dziesięć dziesiąta,
                     Świat już o nas nie pamięta.



                                                   *                                   57
   54   55   56   57   58   59   60   61   62   63   64