Page 57 - Centrum Dialogu im. Marka Edelmana w Łodzi - Chava Rosenfarb. Drzewo życia - tom drugi.
P. 57

na podłodze każdego piątku, po wyszorowaniu podłóg. Świeczniki, które stoją
                  w kącie… moja ciocia Rywka błogosławiła świece…
                     Mówiła bez przerwy. Herbata już dawno została wypita, a ona wciąż prze-
                  chylała szklankę i pomiędzy jednym a drugim zdaniem dotykała ją spragnionymi
                  ustami. Ledwo zdawała sobie sprawę z tego, co się z nią dzieje, ledwo słyszała to,
                  co wydobywa się z jej ust. Było jasne, że chciała powiedzieć całkiem co innego,
                  że co innego mieli usłyszeć. I wcale nie zrobiło się jej lżej od tych słów – wręcz
                  przeciwnie, sytuacja stała się jeszcze trudniejsza, bardziej zagmatwana. Tak
                  bardzo się wstydziła, poczucie upokorzenia i dumy rosły w niej, nabrzmiewały
                  – aż w końcu przerwały jej perorę. Poderwała się z miejsca. Obecni przy stole
                  patrzyli na nią w milczeniu, zmieszani. Złapała walizkę i skierowała się ku
                  drzwiom. Ktoś podążył za nią. Poczuła na ramieniu rękę Blumci. Musiała się
                  obejrzeć choć na moment, aby ta ręka nie opadła. „Zostałam całkiem sama…
                  całkiem sama przyszłam do getta” – to, co wcześniej nie mogło się z niej wyrwać,
                  teraz cisnęło się samo na usta.
                     – Proszę wrócić… – Blumcia rzuciła pytające spojrzenie na swoich domow-
                  ników. – Rozumiem panią. A poza tym, jak pani widzi, mieszkanie jest dość spore.
                  Przecież pani nie ma dokąd iść.
                     Mojsze Ejbuszyc też już był przy niej. Jego piękna dłoń przyjemnym ciężarem
                  spoczęła na jej drugim ramieniu: – Proszę zostać – zapraszał.
                     „Nigdy nie czułam, co to znaczy mieć ojca” – iskierki bólu to gasły, to zapalały
                  się w Esterze. Pragnęła, aby ten mężczyzna położył swoją piękną dłoń na jej
                  czole, na jej głowie, aby pogłaskał jej włosy. Jakże mocno tęskniła dzisiaj do
                  nich obojga – do taty i mamy! Była dziś chora z tęsknoty! Na podniebieniu wciąż
                  czuła smak słodkiej herbaty, smak domu, bycia dzieckiem. „Zostań! Zostań!” –
                  niemal omdlewała ze zmęczenia i słabości. Bała się popatrzeć na twarze tych
                  dwojga, którzy stali przed nią, żeby nie odczuć jeszcze dotkliwiej swej bezrad-
                  ności. Spojrzała na pozostałą dwójkę – Rachelę i Szlamka. Ale ich wzrok nie był
                  już taki słodki i ciepły. Dwie pary młodych oczu były bezwzględne: „Idź!” – taki
                  krył się w nich rozkaz.
                     Strząsnęła z ramion przyjazne dłonie i bez słowa opuściła pokój.
                     Zszedłszy na dół, usiadła na pompie, ukryła głowę pomiędzy drżącymi
                  kolanami i zamknęła oczy. Wokół niej wciąż kłębił się tłum. Pompa skrzypiała,
                  woda chlustała do wiader, uderzając w puste, blaszane dna. Esterze wydawało
                  się, że to w jej sercu tak coś dudni, pragnąc wydobyć siłę, która pozwoli prze-
                  trwać, nie da zatonąć, upaść. Przyszedł jej na myśl chory Friede. Przypomniała
                  sobie drogę do getta, swój dobry nastrój. „Idę całkiem sama do getta” – tak
                  pogodnie wyjaśniała choremu. Woda pluskała w wiadrach. Pompa nieustannie
                  skrzypiała. Dźwięk ten jak piła przeciął poczucie nierzeczywistości. Estera
                  powoli podniosła głowę. Okruchy świata połączyły się. Wróciła z choroby: tylko
                  nie myśleć o sobie. Zapomnieć. Rozpuścić się w cudzym losie i pozwolić mu się
                  ponieść.                                                             55
   52   53   54   55   56   57   58   59   60   61   62