Page 58 - Centrum Dialogu im. Marka Edelmana w Łodzi - Chava Rosenfarb. Drzewo życia - tom drugi.
P. 58

Ktoś siedział obok niej na pompie, obserwując ją z boku z nieprzyjemną
               natarczywością. To był Szolem, syn Iciego Meira Stolarza.
                  – Pewnie była pani w mieszkaniu swojego wuja? Zainstalowałem tam moich
               przyjaciół. – Powiedział Szolem zawstydzony, uśmiechając się z zażenowaniem.
               Estera popatrzyła na jego okrągłą, pogodną twarz i miała ochotę go spoliczkować.
               – Proszę iść ze mną, mam pokój również dla pani – podniósł się i wyjął walizkę z jej
               rąk. Poszła za nim w milczeniu. Zaprowadził ją do wejścia naprzeciwko, po czym
               weszli na trzecie piętro. Pokój był podobny do jej izdebki na poddaszu w mieście,
               a na jego umeblowanie składały się jedynie żelazne łóżko i stolik. – To wszystko,
               czego nie wyniesiono… czego się udało dopilnować – uśmiechnął się już nieco
               odważniej. – Trzymałem ten pokoik zamknięty na wypadek, gdyby przyszedł
               ktoś znajomy i nie miał dla siebie miejsca… Dorobiłem klucz. – Wydawało się,
               że oczekuje od niej podziękowania, słowa pochwały. Wzięła klucz z jego dłoni,
               poczekała, aż postawi walizkę, po czym skierowała się ku drzwiom. – Dokąd pani
               idzie? – zdumiał się. Ale zaraz się połapał: – Pewnie idzie pani do chorego, już go
               urządzono w naszej suterenie. My sami mieszkamy teraz w pierwszej oficynie…
                  Zeszła z nim na dół, na podwórko, po czym go zostawiła. Patrzył w ślad za
               nią, chłonąc oczyma ogień, który bił od jej rudej głowy, śledził zarys jej szczupłej,
               zwinnej sylwetki. Ledwo mógł uwierzyć, że dzisiaj się to stało. Dzisiaj po raz
               pierwszy w życiu rozmawiał z dziewczyną, o której marzył w swoich chłopięcych
               latach. Było to niezwykłe przeżycie.



                                                 *


                  (Zeszyt Dawida)
                  Już mieszkamy w getcie. Najśmieszniejsze dzisiaj było to, że nie mogłem
               znaleźć Racheli, chociaż wiedziałem, że powinna być tu, na tym samym podwórku.
               Czy w ogóle można je określić mianem podwórka? To całe miasto. W zamieszaniu
               nie mogłem złapać Szolema, który zaopatrzył w mieszkania zarówno nas, jak
               i Ejbuszyców. W końcu udało mi się złapać jego brata Josiego, który pokazał mi
               okno mieszkania Racheli. Zawołałem ją. Trochę pospacerowaliśmy po podwórku.
               Miało się już ku wieczorowi, a ludzie wciąż napływali. Panował ogromny tłok.
               Mężczyźni z pudłami na plecach walczyli z niskim wejściem do oficyny, prze-
               pychając się i obijając o ściany. Dzieci obładowane rozmaitymi sprzętami również
               kręciły się i plątały pod nogami. Jedno z nich trzymało nad głową krzesełko,
               inne – stolnicę, krzycząc zupełnie jak dorośli: „Z drogi! Z drogi!” Dzieci śmiały się
               przy tym i zaczepiały jedno drugie. Podwórko pełne było kobiet o rozwichrzonych
               włosach, a także zajętych czymś, podekscytowanych mężczyzn. Ludzie niczym
               mrówki wspinali się po gładkich ścianach, po gzymsach, po drabinach. W tym
         56    całym zamieszaniu kilku chłopców kopało szmaciankę.
   53   54   55   56   57   58   59   60   61   62   63