Page 52 - Centrum Dialogu im. Marka Edelmana w Łodzi - Chava Rosenfarb. Drzewo życia - tom drugi.
P. 52

Spojrzał na nią. – Wyrzucisz je po prostu na śmietnik?
                  – Zwariowałeś? – odpowiedziała mu z pogardą. – Mam wziąć parę dobrych
               łóżek i wyrzucić na śmietnik?
                  – No to co? Sprzedasz je?
                  – Jedno można sprzedać. Znajdzie się na nie jakiś chętny. Wielu ludzi z miasta
               przybywa bez posłań. A drugie podarujemy ubogim. Wuj Henech powiedział mi,
               że Walentino sprowadza chorego z miasta. To będą mieli łóżko dla niego. Biedak
               ma odziedziczyć tę suterenę.
                  – Chcesz tego chorego zaopatrzyć w taki grat?
                  – A masz dla niego coś lepszego? Bez łóżka będzie mu lepiej? No, już nie stój
               tak – pogoniła go. – Poszukaj chłopców, zbijcie posłanie i przyjdźcie uprzątnąć
               stąd ten śmietnik. Hańba i wstyd, żeby jakiś człowiek musiał się wprowadzać do
               takiego gnoju. I zakończmy to raz na zawsze, zamieszkajmy wreszcie w nowym
               mieszkaniu!


                                                 *



                  Na podwórku przy ulicy Lutomierskiej stały wózki i wózeczki z rzeczami,
               paczkami i workami, pościelą i meblami. Wokół wózków i paczek kręcili się
               dorośli i dzieci. Jak obładowane mrówki wychodzili i wchodzili. Wchodzili i wycho-
               dzili ciemnym wejściem oficyny jak z głębi ukrytych kanałów. Gdzieś stukano
               młotkiem, piłowano deski, wyłamywano zamki. Pod niebiosa niosły się hałasy
               i zamieszanie, krzyki, nawoływania, płacz dzieci. W części otwartych okien stały
               kobiety wychylone na podwórko i krzyczały coś do swoich mężów stojących przy
               wózkach. Mężowie na dole machali rękoma, przykładali je do uszu, lecz mimo
               to nie rozumieli, czego żony od nich chcą. Otwarte okna na parterze, które
               ukazywały wnętrza mieszkań o szarych, odrapanych ścianach, zastępowały teraz
               drzwi. Przez nie również ładowano i wnoszono sprzęty i szmaty. Dzieci wychylały
               się aż do gzymsów, połową ciała zwisając na zewnątrz. Z każdego otwartego
               okna niczym z otwartych ust dobiegała szczególna mieszanina słów, okrzyków,
               przekleństw, płaczu. Przez jedno z nich można było zobaczyć ciemne mieszkanie
               pełne ludzi, którzy przedzierali się przez pakunki i walizki. Kłócono się, do kogo
               będzie należeć to lokum. Przy innym otwartym oknie na parterze stał tłum ludzi
               – po prostu stał dziwnie nieruchomy i cichy, podczas gdy ze środka dobiegał
               krzyk – inny, ostry, urywany i głośny. To jakaś kobieta rodziła.
                  Krótka droga przez podwórko pogrążone w chaosie wydała się Racheli
               bardziej męcząca niż długa droga do getta. Patrzyła przed siebie, spojrzeniem
               szukając ucieczki – aż zawisło ono na budynku stojącym w głębi, oddzielonym
               od pozostałych kamienic. Budynek ten miał wielkie, szerokie okna i balkon. Był
         50    zwrócony w kierunku bielejącego w oddali płotu. Na płocie rysował się, jakby
   47   48   49   50   51   52   53   54   55   56   57