Page 49 - Centrum Dialogu im. Marka Edelmana w Łodzi - Chava Rosenfarb. Drzewo życia - tom drugi.
P. 49

padł na rozebrane żelazne łóżka, nad którymi stała Szejna Pesia. Nie czuł do nich
                  gniewu. Przeciwnie. Na ich widok robił się sentymentalny. Westchnął: – Ile to lat
                  się na nich przespało, co, Szejno Pesiu? Policz no tylko. Chyba znają na pamięć
                  każdą część naszego ciała. Dlaczego odmawiasz im już prawa do życia, co?
                     – Bo mam dość! – Szejna Pesia była już zła. – Też chcę zaznać odrobiny
                  wygody. Chcę spać w łóżku nauczyciela i koniec!
                     – I w ogóle się nie boisz, że nauczyciel i jego żona nawiedzą cię w nocy we śnie?
                     – Zwariował, na moich wrogów! – Szejna Pesia wzruszyła ramionami.
                     – Zwariowałem, co? A jeśli chcesz wiedzieć – teraz on, również zdenerwowa-
                  ny, zbliżył się do niej. – Jeśli chcesz wiedzieć, to w ogóle nie mogę zrozumieć,
                  jak można tak rwać się do cudzego mieszkania, cudzego dobytku i jeszcze na
                  koniec powiedzieć: to moje!
                     Rozłożyła ręce, oparła je na biodrach i popatrzyła na męża takim wzrokiem,
                  jakim przed chwilą patrzyła na łóżka. – Nie bądź taki cadyk! – zawołała. – Idź,
                  wyjrzyj na podwórko – pokazała brodą drzwi – a sam zobaczysz, ile mieszkań
                  stoi pustych i czeka na powrót swoich gospodarzy! To szczęście, że w porę
                  poszłam po rozum do głowy, bo inaczej do końca życia gnilibyśmy tu, w tym
                  grobie!
                     – Nie będę budował swojego szczęścia na cudzym nieszczęściu – mąż ob-
                  stawał przy swoim.
                     – Już wiesz, że to twoje szczęście, a cudze nieszczęście? A może nauczyciel
                  postąpił mądrzej od ciebie? – jej głos opadł oktawę niżej. – Może i my sami
                  nie powinniśmy byli wracać, ale iść do Warszawy, a wówczas bylibyśmy razem
                  ze Srulikiem. Kto wie, co jest lepsze? Ale tymczasem, Icie Meirze, tymczasem
                  nauczyciela tu nie ma, a my jesteśmy… I gdybyśmy nie otworzyli tego mieszkania,
                  to kto inny by je otworzył. – Icie Meir zaczął się dziwić gadatliwości Szejny Pesi.
                  Ostatnio to nie było w jej zwyczaju. Dopiero teraz zorientował się, że choć przed
                  chwilą krzyczała na niego, to przecież jest dzisiaj w dobrym nastroju.
                     – I jeszcze coś – Szejna Pesia niespodziewanie uśmiechnęła się delikatnie,
                  już zupełnie zadziwiając tym swojego męża. – Boisz się, że nauczyciele przyśnią
                  ci się, tak? A jeśli chłopcy będą spać w ich łóżkach, to będzie lepiej? Wówczas
                  nie odwiedzą cię we śnie?
                     Icie Meir nie mógł zrozumieć, co się dzieje z Szejną Pesią. – Coś mi się za-
                  mieniłaś w filozofa, moja żono.
                     Wyprostowała się i położyła ciemną, spracowaną dłoń na jego ramieniu.
                  Spojrzała w jego oblicze, a on popatrzył na jej twarz – zmiętą i szarą, z której
                  tak wyraźnie mógł wyczytać również i swój własny los, ale w oczach Szejny Pesi
                  dostrzegł coś, co nie pasowało do jej twarzy, a przecież było znajome niczym
                  okrzyk tęsknoty, wołanie do tej dawnej dziewczyny z dalekiego sadu w Końskowoli:
                  – Nie irytuj się – potrząsnęła go za ramię – przecież uciekamy z tej piwnicy.
                     – Gdybyśmy pozbywali się jej w uczciwy sposób, nie dotykałoby to mnie tak
                  bardzo… – westchnął i poczuł dziwną miękkość i ciepło.               47
   44   45   46   47   48   49   50   51   52   53   54