Page 47 - Centrum Dialogu im. Marka Edelmana w Łodzi - Chava Rosenfarb. Drzewo życia - tom drugi.
P. 47

głoby się wówczas wydarzyć? Jak więc mogłoby komuś przyjść do głowy, aby
                  otworzyć cudze mieszkanie?
                     Ale kiedy Żydzi z innych części miasta zaczęli napływać na Bałuty, kiedy zaczęła
                  się ta cała historia z gettem i faktycznie zaczęto otwierać drzwi do mieszkań, jakby
                  nie miały one swoich gospodarzy, dawni sąsiedzi z podwórka powiedzieli sobie,
                  że jeśli już tak się dzieje, to oni bardziej niż ktokolwiek inny mają prawo wybrać
                  sobie lepsze lokum. Więc czym prędzej zaczęła się przeprowadzka w obrębie
                  tego samego podwórka. Wówczas Szejna Pesia, która wiedziała, że kto ostatni
                  przychodzi, ten sam sobie szkodzi, zwróciła się do swojego męża z pytaniem: jeśli
                  wszyscy, to dlaczego nie oni? Zanim jeszcze uzyskała jego zgodę, już wybiegła,
                  i nim się kto obejrzał, przekazała domownikom dobrą wiadomość, że szczęśliwie
                  będą mieć nowe mieszkanie – gdzie tam mieszkanie! Salony! Pałac! – o jakim
                  już od lat nawet nie marzyła.
                     Szejna Pesia znała wszystkie mieszkania w podwórku. Jednak było kilka ta-
                  kich, w których nigdy nie postała jej noga – i właśnie do takiego poszła, i właśnie
                  takie sobie wybrała. Było to mieszkanie nauczyciela Mermlsztejna, o którym
                  krążyły na podwórku prawdziwe legendy.
                     Gdy Icie Meir wyłamał zamek i weszli do środka, Szejnie Pesi aż dech zaparło
                  na widok wszystkich wspaniałości. Mebli oczywiście nie było i brakowało też
                  kilku łóżek w pokoju, a w kuchni kredensu, ale ściany były oklejone kwiecistą
                  tapetą, i co najważniejsze mieszkanie miało podłogę pomalowaną na czerwono.
                     W tej podłodze Szejna Pesia zakochała się od razu. Na jej widok była tak
                  zachwycona i uradowana jak mała dziewczynka. Nawet poczuła gwałtowne prag-
                  nienie, by tak jak stoi usiąść na deskach i pogłaskać je, żeby poczuć ich gładkość.
                     Ludzie przechodzili spiesznie pod okienkiem sutereny. Z podwórka dobiegał
                  zgiełk. Wózki skrzypiały. Biegano. Wołano. Szarpano się. Szejna Pesia wiedziała,
                  że sąsiedzi z podwórka – ci dawni, którzy wrócili razem z nią z Głowna – są wszy-
                  scy na zewnątrz, patrzą na przybywających Żydów i że serca niektórych radują
                  się, że dożyli zemsty na bogaczach, którzy muszą się przenieść na Bałuty. Ona,
                  Szejna Pesia, nie podzielała tego uczucia. Była raczej oszołomiona jak świeżo
                  upieczona bogaczka, która posiada aż dwie izby i podłogę polakierowaną na
                  czerwono, spod której desek nie wytryska błoto, choćby się po niej tańczyło
                  i skakało.
                     Oczywiście Szejna Pesia nie okazywała na zewnątrz swojego dobrego na-
                  stroju. Nie chciała się narażać na ludzki śmiech. I to nie tylko dzisiaj tak było.
                  Zawsze się trochę wstydziła swojego dobrego nastroju (co się rzadko zdarzało)
                  i miała na to radę, a mianowicie – ilekroć było jej lekko na sercu, czepiała się
                  smutnych myśli, żeby nie było jej zbyt dobrze. Dzisiaj nie musiała, rzecz jasna,
                  zbyt długo szukać takiej przykrej myśli – pomyślała o najstarszym synu Sruliku,
                  który opuścił Łódź zaraz po tym, jak rodziców wywieziono do Głowna. Wraz z żoną
                  i dzieckiem pojechał ich szukać. Z ostatniego listu wynikało, że są w Warszawie,
                  co w obecnych czasach znaczyło według Szejny Pesi „za oceanem”. Z taką myślą   45
   42   43   44   45   46   47   48   49   50   51   52