Page 453 - Centrum Dialogu im. Marka Edelmana w Łodzi - Chava Rosenfarb. Drzewo życia - tom drugi.
P. 453
– Wydział Gospodarczy mówi, że za tydzień, panie Prezesie.
Prezes podziwiał drzewo. Życzyłby sobie mieć je w swoim ogrodzie. – Piękne drze-
wo – powiedział do strażnika, jakby chciał mu w ten sposób sprawić przyjemność.
Strażnik się ukłonił: – Tak, to dobre drzewo, panie Prezesie. Nazywamy je tu
ec ha-chaim, drzewem życia.
Z pobliskiego domu wybiegł uroczyście uśmiechnięty Samuel Cukerman.
Rumkowski pożegnał się z towarzyszami i dał się wziąć pod ramię Samuelowi.
W otwartych drzwiach przyjęła ich kucharka Rejzl. – Witamy, panie Morde-
chaju Chaimie Rumkowski! – wykrzyknęła i rozłożyła ramiona, jakby chciała go
wziąć w objęcia. – Nie poznaje mnie pan, panie Prezes?
– Jak nie poznaję? – Prezes podał jej kapelusz – nie zmieniłaś się ani o włos...
Miała na sobie jedwabną letnią sukienkę bordo, nabytą za kilka cebul, a wło-
sy ukarbowała maszynką. Z całej jej postaci tchnęła siła i energia. – Idźcie do
jadalni, panie Prezes! – rozkazała jak gospodyni.
Jadalni Cukermanowie dorobili się po tym, jak profesor Hager z żoną się
wyprowadzili. Dzięki temu mogli urządzić to pierwsze większe przyjęcie. Na
progu pokoju pokazała się Matylda. Prezes ledwo ją poznał, chociaż widział ją
nie dalej niż w Nowy Rok na zabawie u siebie w domu. Stała przed nim niska,
miękko rozlana kobieta, z pełną twarzą i obwisłym podbródkiem. Jej brzuch
i biust tworzyły jedno zaokrąglenie, więc Matylda wyglądała jak sflaczała piłka,
z której uszła połowa powietrza. Jej policzki były niezdrowo żółte jak u ludzi, którzy
rzadko wychodzą z domu, a w sieci zmarszczek rysowały się dwa pofałdowane
worki pod oczami. Włosy siwiały jej na skroniach i wyglądała raczej na matkę
Samuela niż na żonę.
Prezes starał się ukryć nieprzyjemne wrażenie, jakie zrobiła na nim gospo-
dyni, więc czując w swojej dłoni pulchną rączkę Matyldy, pochylił się i złożył na
niej rycerski pocałunek.
– Jestem panu tak wdzięczna, panie Prezesie – wyszeptała, spoglądając na
niego cierpiętniczo i uporczywie, bez śladu przedwojennej królewskiej wyższości
– za Dom Kultury... za koncerty...
Samuel pospiesznie ich rozdzielił i zanim Prezes zdołał odpowiedzieć, wprowa-
dził go do jadalni. Pozostali goście siedzieli przy zastawionym stole w całkowitym
milczeniu i z szacunkiem czekali, aż Prezes zwróci na nich uwagę. Kiedy Prezes
zbliżył się do stołu, jak na rozkaz zerwali się na nogi i zaczęli bić brawo. Rum-
kowski żwawo obszedł stół i podał każdemu rękę, kiwając głową w odpowiedzi
na uprzejmości, jakimi go obdarzano. Wszyscy należeli do śmietanki gettowej
i do koła jego bliskich współpracowników. Wśród tych znanych twarzy tylko jedna
była mu obca. Twarz młodej kobiety.
– Panna Klara Wajnszenker – przedstawił ją Samuel ze szczególną intonacją
w głosie. Prezes pochylił w jego kierunku głowę, by dosłyszeć, co mówi o nie-
znajomej: – Jest adwokatką... – szeptał mu do ucha Samuel – przed wojną była
aplikantką w sądzie handlowym. Urocza osoba... 451