Page 450 - Centrum Dialogu im. Marka Edelmana w Łodzi - Chava Rosenfarb. Drzewo życia - tom drugi.
P. 450

puste torby na klawiaturze żeber. Twarze kobiet też były męskie, zapadnięte,
               z odstającymi żuchwami, ze spiczastymi, długimi nosami. Jedynym fizycznym
               znakiem ich kobiecości były długie, rozczochrane włosy, klejące się do czaszek.
               Również oczy odróżniały je od mężczyzn. Były jak gorejące węgle, pełne gniewu,
               niecierpliwości, uporu i ostatecznej determinacji.
                  Ale tu i ówdzie widać było pośród tłumu wycieńczonych normalną ludzką
               sylwetkę z normalną ludzką twarzą i w czystym ubraniu. Taka osoba nie miała
               menażki zwisającej na sznurku przywiązanym do guzika marynarki albo prze-
               ciągniętym przez pasek. Zazwyczaj niosła teczkę. Dygnitarz. Tu i ówdzie migała
               kolorowa sukienka na dziewczęcym ciele, słodka młoda twarz, uśmiechnięte
               oczy lekko przesłonięte stęsknionym smutkiem – szesnasto-siedemnastolatka,
               jedna z tych, co za sprawą jakiegoś cudu rozkwitły w getcie.
                  Mordechaj Chaim zauważył popsuty zegar na wieży kościelnej. Stojący zegar,
               kiedy czas wokół tak pulsował, zakrawał na drwinę. Ale nie miało najmniejszego
               sensu interweniować w tej sprawie u Niemców. Czy zegar był w końcu taki ważny?
               To przedmiot martwy, nawet kiedy działa. Prawdziwy zegar bił w żywym pulsie
               getta. Jednak widok wieży kościelnej i tak sprawiał nieprzyjemne wrażenie,
               choć nie z powodu zegara. Przyczyną były siedzące na niej czarne wrony. Tylko
               nieliczne z nich latały, i też jakoś niezgrabnie. Przelatywały kawałek i z powrotem
               siadały. W ich krakaniu było jakieś osobliwe charczenie, jakby z gardeł wydoby-
               wały im się zduszone ludzkie jęki. W tym momencie Prezes zauważył całe kupy
               ptaków leżące na czerwonym dachu. To, co przedtem wyglądało jak kawałki
               czarnej papy, było rozłożonymi, omdlałymi skrzydłami. Cały kościół wydawał się
               pocętkowany czarnymi piórami. Leżały na wszystkich gzymsach, we wszystkich
               niszach.
                  Dał się słyszeć łomot, jakby przez niebo przeciągały ciężkie wozy. Na ulicy
               zrobiło się ciemno. Rozległo się ciche pukanie o dach karety, jakby ktoś opróżniał
               torebki grochu. Na moście powstał jeszcze większy ścisk i bieganina. Te wychu-
               dłe ciała mogły się, o dziwo, bardzo szybko poruszać. Serce Prezesa przepełniło
               się miłością i dumą. Pożyteczny, pracowity naród, zarabiający w pocie czoła na
               kawałek chleba, spieszył teraz do domu po całym dniu pracy. Gdyby jeszcze
               nie plątało się między nimi tylu starców! W jeszcze większym stopniu niż inni
               nosili na twarzach znamię śmierci – żywe trupy, wzbudzające wstręt, jaki ma się
               do trupów. Dlaczego nie siedzieli w mieszkaniach? Dlaczego wystawiali się na
               pokaz? A co robili tu, w tym ścisku, Żydzi z tałesami schowanymi pod chałaty?
               Już pożenili wszystkie dzieci?
                  Strumień deszczu zalewał okienko. Pojawiła się w nim twarz woźnicy: – Leje,
               panie Prezesie! – Rumkowski pokazał mu na migi, żeby podjechał do krawężni-
               ka. Deszcz zmywał kamienie. Dach karety brzęczał jak niezgrana orkiestra. Od
               czasu do czasu błyskawice niczym zęby piły przedzierały się przez zamglone
               okienko. Ziemia aż się trzęsła od grzmotów. Na progu apteki stał przemoczony
         448   woźnica z mokrą twarzą zwróconą w stronę karety, gotowy na każdy rozkaz
   445   446   447   448   449   450   451   452   453   454   455