Page 452 - Centrum Dialogu im. Marka Edelmana w Łodzi - Chava Rosenfarb. Drzewo życia - tom drugi.
P. 452

Do Cukermanów wybrał się pieszo. Dobrze było się przejść. Towarzyszyło
               mu dwóch mężczyzn z „komanda antynapadowego” – jego straż przyboczna.
               Chłopcy maszerowali takim donośnym krokiem, jakby ich oficerki były zrobione
               nie ze skóry, a z żelazobetonu. Prezes starał się dostosować do ich rytmu. Czuł
               się młody i silny jak oni.
                  Był w dobrym nastroju, a jego nastrój był zwykle zaraźliwy. Chłopak idący po
               prawej stronie nie przestawał sypać najpopularniejszymi dowcipami gettowy-
               mi: – Słyszy pan, panie Prezesie – chichotał z własnych żartów. – Dwóch braci
               bije się krzesłami o zupę, a trzeci się przygląda. Podchodzi policjant i go pyta:
               „Dlaczego ich nie rozdzieliłeś?”. A tamten na to: „Bo nie było trzeciego krzesła”...
               A w sądzie jeden facet... no wie pan, panie Prezesie, jeden z tych oszustów, co
               fałszowali pieniądze gettowe... mówi do sędziego: „Panie sędzio, jak mogłem
               fałszować pieniądze skoro nawet nie potrafię się podpisać?”. A sędzia mu
               odpowiada: „Nie oskarżają cię o napisanie własnego nazwiska, tylko nazwiska
               prezesa Rumkowskiego”.
                  Prezes śmiał się razem z chłopakiem. Szukał w pamięci dowcipu, którym
               mógłby się zrewanżować, ale nie znał ani jednego. Wszystkie, które słyszał, od
               razu wyparowywały mu z pamięci. Zeszli z mostu i przeszli obok strażnika, który
               wyglądał samotnie i nieszczęśliwie w porównaniu z tą wesołą kompanią trzech
               mocnych Żydów gettowych. Na Lutomierskiej, pełnej spacerowiczów, z szacun-
               kiem rozstępowano się przed maszerującymi. Prezes przez bramy zaglądał na
               podwórza. Wszyscy siedzieli przy grządkach, pielili, kopali. – Widzicie, do czego
               Żydzi są zdolni! – zatrzymał się przy jednej z bram wyglądającej jak rama zielo-
               nego obrazu. – Bałuty stały się jednym wielkim ogrodem.
                  – To mi coś przypomina, panie Prezesie, odezwał się od razu chłopak-dow-
               cipniś. – Jeden działkowicz pyta drugiego: „Jak ci się udały kartofle?”. Tamten
               na to: „Bardzo dobrze. Niektóre są wielkości czereśni, niektóre wielkości grochu,
               a reszta jest mała”.
                  Prezes dobrodusznie machnął ręką: – E, nie jest tak źle. Ziemia gettowa jest
               urodzajna. – Weszli już na podwórze Cukermana, krocząc jeden za drugim mię-
               dzy grządkami. Po obu stronach mężczyźni i kobiety krzątali się wokół warzyw.
               Pompa wesoło skrzypiała. Obok niej w wielkich misach myto liście buraków.
               Po pojawieniu się Prezesa swobodny gwar rozmów ustał. Zrobiła się bieganina,
               wrzawa. Zdumione głowy zwracały się do niego ze wszystkich stron. Wyglądano
               z otwartych okien. Jego imię, jakby zwielokrotnione echem, rozbrzmiewało w głębi
               mieszkań. Uśmiechał się, kiwał głową i machał ręką do dzieci, które zbiegły się
               ze wszystkich stron. Rzucił okiem na drzewo wiśni. Z błyszczących liści, jeszcze
               pełnych deszczu, kapały wąskie, perlące się krople. Czerwone, dojrzałe owoce
               łobuzersko mrugały pośród gałęzi. Strażnik siedzący na skrzynce pod drzewem
               zerwał się na równe nogi i prawie upuścił tom Talmudu, który miał na kolanach.
                  – Dobry wieczór, panie Prezesie – ukłonił się.
         450      – Dobry wieczór – odpowiedział Prezes. – Kiedy będzie zbiór wiśni?
   447   448   449   450   451   452   453   454   455   456   457