Page 451 - Centrum Dialogu im. Marka Edelmana w Łodzi - Chava Rosenfarb. Drzewo życia - tom drugi.
P. 451

Prezesa. Rumkowski zapukał w drzwi i lekko je uchylił: – Co się dzieje z tymi
                  wronami? – zapytał.
                     Woźnica przyłożył rękę do ucha. Między nim a Prezesem rozciągała się zasłona
                  deszczu. Starł strumień wody, który spływał mu z nosa: – He, panie Prezesie?
                     – Ptaki na kościele. Co z nimi?
                     – Ptaki, panie Prezesie? – woźnica podniósł twarz, zmrużył oczy, żeby deszcz
                  ich nie zalewał, i w końcu się zorientował. – A, na kościele, to pan ma na myśli.
                  Zdychają, panie Prezesie, padają jak muchy. Mówią, że z głodu albo z zarazy.
                     Zaraza. To był logiczny powód. To się zdarzało wśród ptaków żyjących w sta-
                  dach. Prezes zamknął drzwiczki i pozwolił woźnicy schować się przed deszczem.
                  Sam nadal siedział z twarzą przy szybce. Co za melancholijny obraz – oniemiały
                  kościół, nieruchomy zegar na wieży, czerwony domek Kripo, czarna chmara
                  ludzi nad deskami dziwacznego mostu, stukanie setek trepów o schody, echo
                  dalekiego grzmotu i czarne, rozłożone skrzydła martwych ptaków. Mordechaj
                  Chaim dziwił się sobie. Przecież nigdy nie ulegał takim obrazom. On, wiecznie
                  rozumny i logiczny – a tu nagle w mocy nastrojów? Musi to przełamać, tutaj, na
                  miejscu. Jeżeli już stał się mistykiem, to dlaczego nie przyjąć tego tu za dobry
                  znak? Martwe wrony były dobrą przepowiednią, nie złą. To żywe wrony przynoszą
                  złe wieści. Skoro zdechły, getto przeżyje. On sam przeżyje. Nie inaczej, to ręka
                  opatrzności go tutaj przywiodła, by na własne oczy zobaczył ten dobry znak...
                  Los getta został gdzieś przesądzony... może w tym momencie tego właśnie dnia.
                     Odetchnął z ulgą i poczuł wdzięczność do Żydów z ukrytymi tałesami, którzy
                  spieszyli w ulewie gdzieś na modlitwę. Postanowił też przyłączyć się do modlitw
                  w następne święta Rosz ha-Szana i Jom Kipur. Kiedy tylko powziął postanowienie,
                  odczuł ssanie w żołądku. Był głodny jak wilk.



                                                   *


                     Tego samego wieczoru Prezesa oczekiwał jeszcze jeden dobry znak – zapo-
                  wiedź życia. Znalazł swoją przyszłą żonę.
                     Cukermanowie urządzili małe przyjęcie na jego cześć i nie było powodu, dla
                  którego nie miałby przyjąć zaproszenia. Samuel był w końcu najbardziej oddanym
                  ze wszystkich jego pomocników. Jego charakter pozostawiał wprawdzie dużo
                  do życzenia, nie zawsze się zachowywał, jak Prezes by tego oczekiwał, ale nie
                  miało sensu odmawiać mu tej przyjemności, szczególnie kiedy chciał wyrazić
                  wdzięczność i oddanie w bardziej prywatny sposób.
                     Getto było czyste i odświeżone po burzy. Wieczorne powietrze było łagodne,
                  przepojone zapachami ziemi. Pięknie pachniało. Prezes wystroił się w dobrze
                  skrojony garnitur, na głowie miał kapelusz. Był po codziennej kąpieli, jego twarz
                  promieniała zaróżowiona i świeża. Czuł się jak dziecko dopiero co obudzone ze snu.   449
   446   447   448   449   450   451   452   453   454   455   456