Page 419 - Centrum Dialogu im. Marka Edelmana w Łodzi - Chava Rosenfarb. Drzewo życia - tom drugi.
P. 419

Blimele, wróciwszy ze szkoły, bawiła się lalką na podwórku. Był z nią bosy
                  i obdarty chłopczyk – Gabriel, siostrzeniec Walentina. Gdy tylko ujrzała Bunima,
                  wybiegła mu naprzeciw, wskoczyła na ramiona i przytuliła się. – Tatusiu! – za-
                  wołała uradowana. – Dzisiaj rysowaliśmy w szkole „nabany”!
                     – Masz na myśli banany – poprawił ją i przycisnął do siebie.
                     – Tak, banany. Jak one smakują?
                     – Nie wiem.
                     – A właśnie że wiesz. Jak smakują?
                     – Nigdy nie próbowałem. Może… jak słodkie ziemniaki.
                     Obok nich stał bosy Gabriel i spoglądał z szacunkiem na Bunima – A jaki
                  smak ma jezioro? – zapytał.
                     Blimele zaśmiała się: – Ile razy mam ci mówić, Gabrielu, że jezioro nie jest
                  do jedzenia. To duża woda. – Ześlizgnęła się z ramion Bunima i jak znawczyni
                  pogroziła chłopcu palcem. – Jeziora znajdują się po tamtej stronie… Tak jak
                  czekolada. Czekoladę się je. – Chwyciła go za rękę i poufale schyliła się w jego
                  kierunku: – Moja mama mówi, że kiedyś jadłam czekoladę, ale jej nie wierzę.
                     Gabriel pochwalił się: – Mój wujek też kiedyś jadł czekoladę, gdy jeszcze nie
                  był w getcie. Tylko ja i mama zawsze byliśmy w getcie.
                     – O! – Blimele popatrzyła na niego ze współczuciem. – A ja byłam w mieszkaniu
                  po tamtej stronie. Jadłam tam jabłka i gruszki. – Usiadła na ścieżce pomiędzy
                  grządkami i palcem wykonała na ziemi rysunek. – Tak wygląda jabłko. Gruszki
                  nie potrafię. Wszyscy mówią, że gruszki rosną na drzewach tak jak wiśnie.
                     – Nie wierzę – Gabriel poważnie pokręcił głową.
                     – Też nie wierzę – zgodziła się Blimele. – Wiśnie są lekkie, mała gałązka je
                  utrzyma. Ale gruszki są duże i ciężkie, pewnie ważą kilo – jak kamień.
                     Bunim szedł za nimi powoli i trzecim okiem, trzecim uchem wchłaniał w siebie
                  ich rozmowę. Zbliżyli się do wiśni, która czerwieniła się główkami błyszczących
                  owoców. Drzewo nie należało już do Szejny Pesi ani do podwórza. Należało
                  do Rumkowskiego i gminy, pilnowane przez mężczyznę z opaską na ramieniu.
                  Mężczyzna, którego broda i pejsy były owinięte chustą, siedział na małej ławce.
                  Kołysał się nad księgą otwartą na kolanach. Gdy go mijali, Gabriel wskazał
                  palcem na zawiniętą brodę: – Tylu tatusiów bolą zęby.
                     Blimele pokiwała głową. – Jeśli nie wyjdzie nowa racja, wszystkich będą
                  boleć. Ciebie nie bolą, gdy jesteś głodny?
                     – Jestem tak głodny, że kilka zębów już mi wypadło – otworzył usta i pokazał
                  dziury w dziąsłach.
                     Blimele przyszło coś do głowy. – Pobawmy się w tatę i mamę. Lili będzie
                  dzieckiem. – Pociągnęła go w stronę wózka dla lalki. Ale on się zatrzymał. – Nu,
                  co się stało?
                     – Nie lubię. Nie wiem, co robi tata.
                     – Dlaczego nie wiesz?
                     – Cały dzień mnie przepytujesz…                                   417
   414   415   416   417   418   419   420   421   422   423   424