Page 416 - Centrum Dialogu im. Marka Edelmana w Łodzi - Chava Rosenfarb. Drzewo życia - tom drugi.
P. 416

Bunim zajął swoje miejsce z entuzjazmem skazańca. Wkrótce jednak zapo-
               mniał, kim jest i gdzie się znajduje. Otwarto furtkę, do której pchały się niezli-
               czone ciała. Ludzie wpadali na niego, popychali go. Niemal stracił równowagę.
               Jego krótkowzroczne oczy łzawiły. Miał przeliczyć czekających, wpuścić tylko
               piętnaście osób naraz. Okulary nabiegły mu parą, więc pomylił się w liczeniu. Ci,
               których próbował wypchnąć z powrotem, wieszali się na nim, drąc mu ubranie.
                  – Czego wpuszcza pan poza kolejką?! – rzucano się na niego. – Zaraz zabrak-
               nie! – wrzeszczano. – Szalony woźny! – przeklinano. – Bierze w łapę! Łapówkarz!
               – donosił policjantom ktoś z zewnątrz. – Wpuszcza swoich. Sam widziałem, jak
               wciskali mu „rumki” do łapy!
                  Dwaj policjanci krzyczeli, machali pałkami i bawili się kosztem Bunima. Nie
               widział tego, ale czuł całym ciałem. Pragnął przypaść do Mietka Rozenberga,
               wysokiego, przystojnego policjanta, i przywalić mu pięścią w rozpromienioną
               twarz. Coś niemoralnego, coś grzesznego było w tym młodzieńcu, w jego sposobie
               chodzenia i każdym ruchu, w jego figlarności i tym gwizdaniu na wszystko. Bunim
               nienawidził go wręcz fizycznie. Czuł przed nim strach jak przed drapieżnikiem,
               z którym nie można się porozumieć – drapieżnikiem, który nie ma sumienia.
                  Tym razem przez furtkę przedostała się grupa licząca znacznie więcej niż
               piętnaście osób. Bunim rzucił się na nich, zaciśniętymi pięściami wypychając
               ich z powrotem. – Nie zmuszajcie mnie, ludzie! Nie zmuszajcie mnie! – wychodził
               z siebie. Pot lał mu się z czoła i palił oczy. Okulary osunęły się na czubek nosa.
               Jednak nie bał się nawet tego, że może je stracić. Jedyne, co czuł, to podwójna
               walka – z tłumem i własnymi wyciągniętymi pięściami. Jak dobrze byłoby je spu-
               ścić na czyjąś twarz! Jego ciało dręczone dotykiem dziesiątek dłoni, popychane,
               chwytane, niemal darło się na strzępy, a każda jego część walczyła sama. Cóż
               za osamotnienie!
                  Minęła godzina jedna i druga. Stos marchwi skurczył się do płaskiej, żółtej
               plamy, a im bardziej malał, tym silniejsze było przygnębienie przy furtce: – Wpuście
               matkę pięciu sierot! – kobieta głaskała Bunima po twarzy. – Od dwóch tygodni
               nie widziały warzyw! – skarżyła się inna. – Umieramy bez odrobiny jedzenia,
               gwałtu! – spazmowano. – Wszyscy, wszyscy umieramy! – uniósł się głośny skowyt.
                  Bunim był u kresu sił. Nie krzyczał już. Cała energia, jaką jeszcze posiadał,
               koncentrowała się w rękach przytrzymujących furtkę. Ale ręce po drugiej stronie
               były silniejsze, bardziej zdesperowane. Nawet dwaj policjanci musieli poważnie
               wziąć się do roboty, by zaprowadzić porządek. Ale i oni, jak się okazało, byli
               zbyt słabi, bowiem nagle furtka drgnęła i cały tłum wpadł na Bunima. Zachwiał
               się, chcąc odzyskać równowagę, ale nie mógł. Upadając, zdołał jeszcze ręką
               pochwycić okulary.
                  Tłum przegalopował po nim. Bunim nie czuł bólu, raczej spokój. Gdy ustało
               deptanie, z trudem wstał i założył okulary. Ludzie biegali po placu we wszystkie
               strony. Żółta plama marchwi zniknęła bez śladu. Furtka bujała się lekko. Poli-
         414   cjantów już nie było. Dzisiaj mieli lekką robotę.
   411   412   413   414   415   416   417   418   419   420   421