Page 417 - Centrum Dialogu im. Marka Edelmana w Łodzi - Chava Rosenfarb. Drzewo życia - tom drugi.
P. 417

Z budki biura wyjrzał kierownik i przywołał Bunima. – Z dnia na dzień robi
                  się pan coraz gorszy, Berkowicz – powiedział. – Nawet z taką małą partią jak
                  dziś nie potrafi pan dać sobie rady. Mówię panu szczerze i otwarcie, gdyby nie
                  protekcja Prezesa…
                     Potem nadeszły kadzie z zupą. Bunim wziął menażkę i łyżkę, po czym stanął
                  w kolejce uformowanej według funkcji, jaką sprawowano na placu: im ważniejsza
                  funkcja, tym bliżej kadzi. Wydzielacz, żwawy kawaler w białym fartuchu, z białą
                  kucharską czapką na głowie, rzucał dowcipami, powiedzonkami i przysłowiami,
                  jak prawdziwy aktor mieszał w kadzi i przemawiał do kolejki: – Ile by nie goto-
                  wać wody, drodzy panowie, to wciąż tylko woda… Albo: – Chcesz, żeby jedzenie
                  ci smakowało, to nie jedz do syta… – Albo: – Wiecie, drodzy państwo, potrafię
                  ugotować najlepsze domowe kluski, problem tylko w tym, że nie mam domu…
                     Wagowi i nadzorcy bili mu brawo, odpowiadając powiedzonkami, żeby mu się
                  przypodobać. Ktoś z budki przyniósł dorodne, duże marchewki i napchał nimi
                  kieszeń białego fartucha. Kolejka śmiała się i dokazywała: – Głupcze, marchew-
                  ki mu dajesz? Czy mu brakuje marchewek? Ma ktoś kilka papierosów? Dajcie
                  mu papierosy! – Tymczasem niecierpliwe spojrzenia zgromadzonych zawisły na
                  chochli.
                     Bunim mierzył wzrokiem chochlę w ręku wydzielacza. Gdy zupa przelewała się
                  do menażek, można było łatwo policzyć kawałki ziemniaka. Ich liczba malała, aż
                  wreszcie nie pozostało nic poza cieczą chlupoczącą w blaszanych naczyniach.
                  Ludzie stojący przed Bunimem protestowali. Wydzielacz uspokajał ich: – Muszę
                  się przed wami tłumaczyć, przyjaciele? Wiecie sami, że nie ma ziemniaków.
                     – Kierownikowi też dałeś samą wodę? – jakiś tragarz nie dał się uciszyć.
                     – Sam widziałeś, nie? Ta sama zupa, co twoja. U mnie może być nawet sam
                  Rumkowski… – nie wysłuchano go do końca. Każdy chwycił swoją menażkę
                  i odbiegł na bok, by wlać w siebie jej zawartość.
                     Jedzący obsiedli wagi, a Bunim przysiadł między innymi. Na placu zaległa
                  cisza. Blaszane menażki skrzyły się w słońcu, dzwoniły pod łyżkami. Teraz liczy-
                  ła się tylko łyżka i pusty żołądek. Bunim zmęczył się sączeniem zupy. Podniósł
                  menażkę i wlał w siebie pozostałą rzadką zawartość.
                     Ktoś pchnął go w bark. Zezowaty tragarz siedział obok i oblizywał łyżkę. –
                  Bóg jest miłosierny, co nie, Berkowicz? Gdy nie da jednego, to da coś innego.
                  Innym razem trzeba byłoby tyrać do późnego popołudnia, a tak cisza, spokój,
                  można odetchnąć. Tak. Wiesz, co przywieziono do getta? Drożdże. Powiedz mi,
                  Berkowicz, tak z ręką na sercu, sądzisz, że drożdże naprawdę pomagają na
                  opuchnięte nogi?
                     Bunim był otępiały. Czuł się tak za każdym razem po zjedzeniu zupy. Zre-
                  dukowany do żołądka, rozpuszczony w płynie, jakby był jedynie zupą. Poczuł
                  szturchnięcie z drugiej strony. – Nie słyszysz, jak się do ciebie mówi? – zapytał
                  młody wagowy. Bawił się menażką, kręcąc nią wokół palca. – Co ty się tak wy-
                  wyższasz, he?                                                        415
   412   413   414   415   416   417   418   419   420   421   422