Page 418 - Centrum Dialogu im. Marka Edelmana w Łodzi - Chava Rosenfarb. Drzewo życia - tom drugi.
P. 418

Zezowaty zamrugał do niego krzywymi źrenicami: – Żebyś wiedział, bratku, że
               on ma powód się wywyższać! To nie byle kto. Taki głąb jak ty być może nie wie,
               ale mogę cię zapewnić, że na wydobycie słowa z Berkowicza warto poświęcić
               dwie, nawet trzy godziny gadania. Bowiem bratku, mówię ci, że gdy Berkowicz
               już się odezwie, to krystaliczną mądrością. Perły sypią się z jego ust. Rzuci na
               przykład: Pożycz mi kilo węgla… Pożycz mi dwie marki. A musisz wiedzieć, przy-
               jacielu, że w każdym jego słowie tkwi ukryty… pewien detal. Słuchajcie ludzie,
               pisarz przemawia!
                  – Że kto przemawia? – zaśmiał się młody wagowy.
                  – Powiadam ci, ośli łbie, pisarz. Uwierz mi, nie masz pojęcia, z kim się tu
               zadajesz. Dlatego właśnie nazywam cię głąbem. Naprawdę jest pisarzem. I to
               jakim! Myślisz, że Rumkowski wstawiałby się za byle kim?
                  – To co on pisze, ten pisarz?
                  – Ech, matoł. Co pisarz pisze? Książki pisze. A myślisz, że zwykłe książki?
               Niech Pan Bóg broni i strzeże. On pisze takie książki, których nikt nie widzi
               i o których nikt nie wie. Sekretne, ukryte, o! O!
                  – To skąd o nich wiesz?
                  Tragarz podniósł palec do góry, wybałuszył oczy i pozwolił źrenicom zbiec
               się u nasady długiego nosa. – O, widzisz, to jest dobre pytanie! – zachichotał. –
               Gdzie usłyszałem, skąd wiem? Odpowiedź jest prosta. Sam mi się przedstawił.
               Pewnego razu przychodzi i wymienia mi całą swoją bibliografię, konkludując na
               zakończenie, żebym pożyczył mu garnuszek ryżu. Ni mniej, ni więcej! Odpowiadam
               mu z ręką na sercu: „Nie mogę pożyczyć ci garnuszka ryżu, ale mogę pożyczyć
               garnuszek wszy!”. Trzeba było usłyszeć, co on mi wtedy powiedział. Nie pytaj.
                  – Słyszycie, chłopaki?! – młody wagowy zwrócił się do siedzących obok. –
               Nie macie pojęcia, kogo wśród nas mamy! Pisarza… Jaśnie wielmożnego pana
               Berkowicza!
                  Wokół wagi powstało zbiegowisko. Odrobina jedzenia wszystkich rozweseliła
               i podnieciła. Bunim ocknął się z otępienia. Głowę miał jasną i trzeźwą. Nie uronił
               ani słowa, ani jednego grymasu kpiny kierowanego pod jego adresem. Zbudziła
               się w nim bolesna ciekawość, jak gdyby zyskał trzecie oko, trzecie ucho – jego,
               a zarazem obce. Nie spuścił głowy. Przeciwnie, spoglądał na wszystkich, którzy
               się odzywali, wchłaniając w siebie każdego takim, jakim go słyszał i widział. Jego
               usta bezgłośnie poruszyły się, jakby powtarzał ich słowa, by dobrze je zapamiętać.
               Tylko w żołądku poczuł nudności jak po zjedzeniu czegoś wstrętnego.
                  W jednej chwili naszła go chęć ujrzenia Blimele. Poderwał się z miejsca i po-
               biegł do budki biura po przepustkę. Śmiech spod wag gonił go jak szczekanie
               wesołych piesków.


                                                 *
         416
   413   414   415   416   417   418   419   420   421   422   423