Page 414 - Centrum Dialogu im. Marka Edelmana w Łodzi - Chava Rosenfarb. Drzewo życia - tom drugi.
P. 414

go mógł tylko ten płaszcz. Przez kilka chwil błąkał się po placu. Niezdarnie ścią-
               gnął z siebie wierzchnie odzienie, wyjął ze skrzyni wielką, wyskubaną miotłę
               i zaczął zamiatać okolicę. Obiema rękami tak mocno ścisnął kij, że aż zabolały
               go palce. Całym ciężarem ciała, całą złością, oparł się o trzonek i zamiatał,
               zamiatał kurz z chodnika. Poczuł poruszające się w nim ciepło. Słońce głaskało
               jego plecy, przenikało skórę i parzyło. A im było mu goręcej, tym bardziej czuł się
               zmęczony. Ręce przestały ściskać miotłę, która kiwała się teraz sama, ledwie
               muskając kamienie.
                  Rzucił spojrzenie w stronę bezczynnych wag w rogu placu. Kusiły go. Zapra-
               szały. W błogosławiono-przeklętych godzinach wydawania zieleniny przypominały
               wagi losu – skrzypiały i huśtały się, drżały i trzęsły pod ciężarem odważników.
               A wokół nich kłębił się piekielny tłum. Rozpalone, zdziczałe oczy zawisały na nich
               z każdej strony. A wagowi, jak czarownicy, nachylali się nad szalami, tańczyli
               wokół nich i wydawali wyroki. Teraz wagi wyglądały łagodnie. Na ich płaskich
               szalach niczym na posłaniach leżało słońce. Dzięki temu nie wydawały się
               czarne, a raczej brązowe, jak ławki z oparciami. Ciało Bunima ciągnęło do nich,
               podobnie jak ciągnęła go myśl o ołówku i kilku kartkach papieru, które nosił
               ostatnio w kieszeni. Odkąd przestały przychodzić normalne transporty warzyw,
               miał zawsze przy sobie przybory do pisania. Liczył na chwilę, w której nie będzie
               miał nic do roboty, a nadzorca nie zdoła wymyślić żadnego zajęcia, pozwalając
               mu odpocząć.
                  Bunim oddalił się od wag w kierunku drugiego końca placu, a wszystkim,
               co teraz widział, były kamienie. Pustynia kamieni. Niemrawa miotła gładziła je,
               lizała, polerowała. Wyglądały prawie jak jeden wielki blok, płaska, gładka skała,
               czekająca na dłuto i młotek kamieniarza. Tym kamieniarzem był on, Bunim, a jego
               dłutem – miotła. Ależ nie, krzywa miotła, starta i wytargana przez wszystkie kałuże
               i błota, mogła być co najwyżej jego pogryzionym ołówkiem. Spod niej wychodziły
               rytmy i takty, niby bez słów, a jednak pełne treści. Bunim czuł, że jeszcze chwila,
               a wersy same odkryją się przed nim na kamiennej kartce. Jego myśl stawała się
               od nich coraz cięższa. Czuł ich smak na wargach. Dodawały mu fizycznej siły.
               Tak, od tygodni czuł, że znów jest poetą. Poczuł to zaraz po śmierci matki, po
               jej pogrzebie, gdy błądził między kopczykami rodziców, drzewami i soczystymi
               trawami. Jego początek jako człowieka leżał teraz pod ziemią i to właśnie spod
               niej brał się jego nowy początek jako poety. Lamentując i kołysząc się w smut-
               ku, miał jednocześnie wrażenie, że coś rozpycha jego pierś i krzyczy w nim – do
               niego: „Masz siłę, masz odwagę!” To samo czuł za każdym razem, gdy wyciągał
               się na działce na gołej ziemi, zajęty rozmową z nią, zatapianiem się w niej. To
               samo czuł o poranku, gdy wychodził otworzyć okiennice. To samo poczuł tu,
               na placu warzywnym, w nieistotnym dla niego poniżeniu, w kpinie, która go już
               nie dotykała. Chciał osiągnąć też zdolność nieodczuwania harmidru, gdy tłum
               pcha się ku niemu, gdy musi się pilnować, żeby nikogo nie pobić. Wiedział, że
         412   jeśli teraz w pobliżu milczących wag rozpocznie przynajmniej pierwsze wersy,
   409   410   411   412   413   414   415   416   417   418   419