Page 413 - Centrum Dialogu im. Marka Edelmana w Łodzi - Chava Rosenfarb. Drzewo życia - tom drugi.
P. 413

nieneś próbować jeszcze raz i jeszcze raz, tatusiu… Zdobyć lepsze mieszkanie.
                     – A co w nim jest nie tak?
                     – Straszy.
                     – Co straszy?
                     – Straszydło. Mieszka niedaleko stąd. – Był przyzwyczajony do jej lęku przed
                  straszydłem.
                     Miriam przyniosła kawę. Zasiedli przy stole nad kilkoma plasterkami brukwi
                  z marmoladą i kawą. Miriam poprosiła córkę, aby po powrocie ze szkoły bawiła
                  się przed drzwiami, żeby nie trzeba było jej szukać.
                     Bunim już był na nogach. Nosiło go. Coś w środku nie dawało mu spokoju,
                  był to rodzaj zwykłych, codziennych mdłości nawiedzających go zanim rzucił
                  się w ramiona dnia. Wziął szmacianą torbę, menażkę z łyżką, po czym okrył się
                  zimowym płaszczem.
                     Była siódma rano. Ludzie spieszyli się do pracy. Trepy stukały. Menażki kle-
                  kotały. Puste ceglastoczerwone beczki z fekaliami dudniły wsparte na kołach.
                  Ludzie zaprzężeni niczym konie, dwóch z przodu, dwóch z tyłu, ciągnęli je przed
                  siebie . Obok pospiesznie przejeżdżały wozy. Słońce odbijało się od hełmu
                       3
                  wartownika przy moście.
                     Na placu warzywnym panowała cisza. Cały obszar, od płotu do płotu, był
                  pusty. Tylko w rogu, niedaleko budki biura, gdzie zbierali się nadzorcy i wagowi,
                  leżał stos marchwi.
                     Bunim wytarł okulary i przez chwilę trzymał je w ręku. Plac warzywny wydawał
                  mu się wielką patelnią, a marchewki – rozbitym żółtkiem jaja. Miło było tak po-
                  patrzeć na to nagim, krótkowzrocznym okiem. Żółtko, po którym pełzło słońce,
                  wyglądało wesoło, jakby było polakierowane promiennym pędzlem. Bunim połykał
                  je nie tylko oczami, ale też śliną z ust. Zbliżywszy się, założył okulary. Znad stosu
                  unosiła się lekka para. Zauważył, że marchewki są spleśniałe i zepsute. Przy
                  progu budki stał młody policjant Mietek Rozenberg, syn niegdysiejszego szefa
                  Bunima. Za nim pojawił się nadzorca. Poufale oparł łokieć na barku Mietka, po
                  czym zwrócił się do Bunima: – Nie potrafisz się rozstać z tym futrzanym płasz-
                  czem nawet na chwilę, co? Mróz aż szczypie, co? – Mietek Rozenberg i wagowi
                  wybuchnęli śmiechem.
                     Bunim wiedział, że śmieją się z niego nie z powodu płaszcza, ale wolał wierzyć,
                  że tylko dlatego. Płaszcz rzeczywiście sprawiał, że wyglądał śmiesznie. Kto nosi
                  zimowe palto z futrzanym, włochatym kołnierzem w środku lata! Rano, nawet
                  o świcie, mógł wyjść z domu boso, bez koszuli, i było mu ciepło. Ale zawsze w dro-
                  dze tu, na plac warzywny, czuł dreszcze, rodzaj mrozu, przed którym ochronić




                  3    Beczkowozy z nieczystościami poruszane siłą ludzką na ulicach były widokiem codziennym w get-
                     cie. Referat Wywózki Nieczystości zatrudniał 300 fekaliarzy. Tylko w maju 1941 r. wywieziono
                     z posesji gettowych około 7500 beczek do wyznaczonych do tego miejsc.   411
   408   409   410   411   412   413   414   415   416   417   418