Page 411 - Centrum Dialogu im. Marka Edelmana w Łodzi - Chava Rosenfarb. Drzewo życia - tom drugi.
P. 411

go, zrywa zeń ubranie, nie pozwala mu podejść do tego drugiego, który znajduje
                  się w ciemnej izbie po drugiej stronie placu. Również tam, w izbie, wyciągają
                  się ku niemu ręce. Ręce cieni. Widzi cień ojca, który zmarł dwa miesiące temu.
                                                          2
                  Widzi mamę, która odeszła w ojcowskie szloszim … Widzi Friedego, przyjaciela…
                  Chorą córkę Chaima Pończosznika. Ręce przy furtce drą z niego pasy, działają
                  z nienawiścią, zawiścią, okrucieństwem. Te tam, w ciemnej izbie, znęcają się nad
                  nim z brutalnej miłości, żarłocznej czułości: „Bunimie, pamiętaj, jesteś nasz!” –
                  krzyczą te z izby. „Pamiętaj, policzymy się z tobą” – krzyczą tamte spod furtki.
                  „Daj nam jeść” – wrzeszczą te. „Daj nam spełnienie!” – wrzeszczą tamte. A on
                  niczego nie chce. Niczego nie wie. Czuje się odcięty od samego siebie. Niczym
                  otwartą ranę czuje w sobie innego. Jedynym jego pragnieniem jest ponownie stać
                  się jednym, pozbyć się rozdarcia. I nagle widzi: ulica przy placu warzywnym jest
                  pusta, ciemna izba też opustoszała. Obie postacie są wolne, ruszają ku sobie
                  i spotykają się na wadze. Przy urządzeniu stoi wagowy – niewysoki sprzedawca
                  toffi. Pusta szala na odważniki sama się wyrównuje: „Nic nie ważę” – mówi do
                  siebie już scalony Symcha Bunim, obserwując, jak człowieczek podnosi szklaną
                  szybkę swojej skrzynki i kładzie coś na pustej szali. „Przecież nic nie ważę” – dziwi
                  się Symcha Bunim. „Czego on się jeszcze trudzi?” Na szali zamiast odważników
                  widzi cukierka. Rzadka bródka sprzedawcy rozwiewa się, odkrywając przed Bu-
                  nimem usta z jednym zepsutym zębem: „Każdego dnia twojej bytności w getcie”
                  – mówi człowieczek – „mężnie niosłeś ciężar rozdarcia i tym wypełniałeś micwę
                  uświęcenia Bożego Imienia. Jaką nagrodę pragniesz za to otrzymać?” Wówczas
                  Bunim przeciera okulary nad małymi oczami i prosi: „Chcę grób z okienkiem,
                  abym mógł widzieć, czego dokonałem”.
                     Blimele śniła ten sam sen, co kilka nocy wcześniej. Śniła o straszydle, widziała
                  zielonego człowieka o zielonej twarzy, zielonych oczach i rękach. Pchała wózeczek
                  dla lalek w kierunku mostu. Straszny człowiek wezwał ją z drugiej strony ruchem
                  zielonego palca: „Podejdź, Blimele” – powiedział i potrząsnął zieloną, wyschniętą
                  gałęzią zwisającą z jego barku. Wyjął Lili z wózka. „Masz piękną córkę” – powie-
                  dział, głaszcząc lalkę zieloną ręką. „Wiozę ją do szkoły” – odpowiedziała Blimele
                  i po chwili zapytała: – „A ty kim jesteś?”. Zielony człowiek nachylił się nad nią:
                  „Jestem Zielonym Królem. Mieszkam w tym oto pałacu” – wskazał czerwony
                  kościół po drugiej stronie drutów. Śmiał się, a Blimele oglądała jego zielone zęby.
                  Po chwili zęby te zbliżyły się do Lili i odgryzły jej rączkę, a zaraz potem – nóżkę.
                  „Oddaj mi moją Lili!” – krzyczała Blimele. Zielony Król zarykiwał się ze śmiechu,
                  tak jakby bił ciężki dzwon. „Głuptasie, czego krzyczysz?” – pogłaskał ją zielonymi
                  palcami po włosach. „Kocham Lili. Jest dobra… Jest moją czekoladą”. – I zjadł
                  całą lalkę. „Mamo! Mamo!” – Blimele wybuchnęła płaczem, ruszając biegiem



                  2    Szloszim – trzydziestodniowy okres żałoby po zmarłym, liczony od pogrzebu; także trzydziesty
                     dzień żałoby.                                                     409
   406   407   408   409   410   411   412   413   414   415   416