Page 356 - Centrum Dialogu im. Marka Edelmana w Łodzi - Chava Rosenfarb. Drzewo życia - tom drugi.
P. 356
Odetchnęła głęboko i odezwała się: – Chciałabym pana prosić, żeby zdjął
pan kogoś z listy...
Fotel, na którym siedział Rumkowski, skrzypnął. Jego czoło okrył cień, ale
głos pozostał dobroduszny. – A co ty masz wspólnego z tym towarzystwem? –
Przygryzł kilka razy wargi. – Hmm... Wyglądałaś mi na porządne dziecko.
– Nazywa się Chone Mekler. Mówią na niego Walentino.
Światło na twarzy Prezesa zgasło. Nic już nie zostało z pięknego, serdecz-
nego pana. Obwisłe wargi szybko się poruszały, wyskoczyły wokół nich dwie
głębokie zmarszczki, które otoczyły mu podbródek. Aż się podniósł z miej-
sca. – Ty się zadajesz z tym śmieciem, z tym ich królem? Co ty masz z nim
wspólnego?
– On mnie uratował z pożaru...
Prezes skamieniał ze zdumienia. Aż jęknął: – Ten łajdak?
Esterę ogarnęło przerażenie. Walentino był w niebezpieczeństwie. Teraz to
widziała. – On nie jest łajdakiem, panie Prezesie – wyjąkała. – Już więcej o nic
pana nie będę prosić, panie Prezesie.
Zrobił ruch, jakby się otrząsał, i zaczął kroczyć wzdłuż biurka. – Przestępcy,
bandziory, złodzieje! – wykrzyknął. – Sabotują wszystko, co zbuduję! To hańba,
że tacy ludzie noszą miano Żydów. Niech ich Niemiec ode mnie zabierze. Niech
on z nich zrobi ludzi! – Płonął gniewem. Na jego dolnej wardze pojawiła się nitka
śliny. Wydawało się, że zupełnie zapomniał o Esterze. – Nie, nie pozwolę, żeby
zniszczono moje dzieło. Muszę pokazać Niemcowi, że wszystko, co o nas opo-
wiadają, to kłamstwo, że jesteśmy czyści, że kochamy pracę, że nie jesteśmy
oszustami ani złodziejami, a dobrym, uczciwym ludem. Tylko tak pozwolą nam
przeżyć wojnę! – Estera ledwo słuchała. Jej zmęczone ciało wtopiło się w krzesło,
opuściła głowę, ręce bezwładnie spoczywały na kolanach. Była zrozpaczona,
jedynie mózg w niej czuwał. Nie miała prawa wyjść stamtąd z niczym, a nie miała
pojęcia, co powinna zrobić. Słowa Prezesa padały jak grad. – U mnie nie będzie
„mocnych”! Tutaj ja jestem najsilniejszy i usunę z drogi wszystkich, którzy mi
będą przeszkadzać w wykonaniu mojego obowiązku. Wymiotę ich, jednego po
drugim! – Gdy tak kroczył, jego wzrok zatrzymał się przypadkiem na Esterze,
na jej płomiennej, teraz opuszczonej głowie. Dostrzegł jej skulone ramiona,
jej niemoc. Strumień słów ustał. Wydawało mu się, że dziewczyna płacze. Jej
poddanie i przybicie coś w nim nieoczekiwanie obudziły. Płacz pięknych kobiet
zawsze wywoływał w nim współczucie. Mruknął i na powrót usiadł w fotelu. – On
cię rzeczywiście uratował z pożaru? – upewnił się. To pytanie było tak nieocze-
kiwane, że Estera ledwo zdołała odpowiedzieć. – No, po co te łzy? – Wychrypiał
z bezradnością w głosie. Jego logika nagle się zachwiała. Mózg jeszcze pracował,
myśli napływały i odpływały, ale na pierwszy plan wysunął się splot uczuć. Sam
nie wiedział, jak to się stało, że przesunął się z fotelem na drugą stronę biurka,
położył jej rękę na udzie, po czym ześliznął ją, aż poczuł pod palcami okrągłość
354 kolana. – Z pożaru, mówisz, ha?