Page 351 - Centrum Dialogu im. Marka Edelmana w Łodzi - Chava Rosenfarb. Drzewo życia - tom drugi.
P. 351

W ciemności nie widziała jego twarzy, tylko zęby wyszczerzone w uśmiechu.
                  – Taka to bajka... – oddychał ciężko. – Prezes na ciebie czeka, piękna panien-
                  ko... A co on z panienką będzie robić tam, na zabawie? To przecież koszerna
                  zabawa... – poczuła jedną jego rękę na biuście, a drugą na karku. Ciągnął ją
                  głębiej w pole. – Póki co, malutka, możesz się zabawić z prostym policjantem...
                  Chodź, znam jedno fajne miejsce...
                      Na chwilę zwolnił trochę ucisk, wtedy mu się wyrwała. Zaczęła biec, nie
                  oglądając się za siebie. Słyszała jego śmiech i sapanie tuż przy uchu. Serce biło
                  jej jak szalone, jakby za moment miało pęknąć. Musiała zwolnić tempo. Wpadła
                  do pierwszej napotkanej kamienicy, biegła po schodach, dopóki nie przestała
                  wyczuwać ich pod stopami. Długo trwało, zanim się przyzwyczaiła do ciemności.
                  Była na strychu, wokół niej panowała cisza. Nikt jej nie gonił. Pochyliła się, żeby
                  nie uderzyć głową o pochyły strop, i przysunęła się do okienka. Tam usiadła
                  i czekała bez ruchu, aż serce przestanie jej walić. Zdjęła trepy i wytarła z błota
                  pończochy. Powoli uroda Walentina znów rozświetliła ją od wewnątrz. Wizyta
                  u Prezesa była dziś wykluczona. Ale jutro się z nim zobaczy, zaraz z rana. Walentina
                  nie będzie na liście. Była o to spokojna. Przyszło jej do głowy, że powinna się tu
                  przespać kilka godzin, by nabrać sił. Wiedziała, że nie ustanie w biegu dopóty,
                  dopóki Walentino nie będzie bezpieczny.
                     Wyglądała przez okienko. Niebo było dalekie i czyste. W jego granacie nie-
                  wyraźnie mieniły się małe gwiazdy. Poczuła świeży zapach. Na zewnątrz, nie-
                  daleko coś rysowało się ponad dachami – czerwony komin cegielni położonej
                  poza Łodzią. Między kominem a ledwo widoczną nicią drutów spacerował żoł-
                  nierz. Nie wiedziała dlaczego, ale zachciało jej się śpiewać. Ogarnęła ją euforia
                  i wdzięczność dla Wintera. Widziała go teraz takim, jaki był, ze zdeformowanym
                  ciałem i rozgorączkowanym, chorym mózgiem. To on dał jej siłę. On wytyczył jej
                  drogę do Walentina. Bo ten jej bieg, przeszły i przyszły, był biegiem do niego – jej
                  prawdziwego męża. Jej ciało cieszyło się, jej dusza wzlatywała na wyżyny. Myślała
                  o Szejndli, żonie Walentina, i jej też była wdzięczna. Z taką samą wdzięcznością
                  myślała o getcie.
                     Kiedy się obudziła, świt już szarzał. Wychyliła się z okienka strychu i jej twarz
                  zmoczył drobny deszcz. Zeszła na ulicę. Puste chodniki w milczeniu piły krople
                  wody. Przesuwała się chyłkiem wzdłuż murów w kierunku mostu. Tam w jednej
                  z bram odczekała, aż pojawią się pierwsi przechodnie i zaczną się wspinać na tę
                  wilgotną, karbowaną schodami konstrukcję wznoszącą się obok kościoła. Pod
                  mostem maszerował zielony mundur z podniesionym kołnierzem. W otchłań lufy
                  jego karabinu wpadały drobne krople deszczu. Nad zielonym hełmem nisko krą-
                  żyły wrony mieszkające w wieżach kościoła Najświętszej Marii Panny. Wydawało
                  się, że na ptaki deszcz nie pada.
                     Przeszła przez most wraz z pierwszymi przechodniami. Weszła na swoje
                  podwórze, ale nie wróciła do siebie do pokoju. Zapukała do drzwi nauczyciela
                  Szafrana i wywołała go na korytarz odzianego jeszcze w bieliznę. – Muszę się   349
   346   347   348   349   350   351   352   353   354   355   356