Page 346 - Centrum Dialogu im. Marka Edelmana w Łodzi - Chava Rosenfarb. Drzewo życia - tom drugi.
P. 346

słuchał jej ktoś poza nim. Nigdy nie był to konkretny Winter. Przez niego mówiła
               do kogoś innego. Tylko raz podzieliła się z nim swoimi codziennymi kłopotami.
                  – Nie znoszę mojej pracy w kuchni gettowej – poskarżyła mu się. – Czuję się
               przez nią rozdarta. Jednym pomagam, drugich krzywdzę. To jak z tą przykrótką
               kołdrą: kiedy się zakrywa twarz, jest zimno w nogi. Ci mnie błogosławią, tamci
               przeklinają. Jedno i drugie jest trudne do zniesienia…
                  Przerwał jej wściekły w połowie zdania: – Wiem, o co ci chodzi. Mówisz niby
               o sobie, ale masz na myśli mnie. Bardzo pedagogiczna lekcja moralności, której
               mottem jest, że z diabłem nie chodzi się na kompromis. Doskonale! Ale zapa-
               miętaj sobie: moje ręce są najczystsze. Tak, tak, madame, ja daję chłopakom
               z Kripo kawałek zapaćkanego płótna i to wsio. Ale getto daje im meble, ubrania,
               buty dla żołnierzy na froncie i skrzynki na amunicję, a ty sama, tak, ty, służysz
               Niemcowi bardziej niż ja, jeśli chcesz wiedzieć. Bo postępujesz niesprawiedliwie,
               a każda niesprawiedliwość służy diabłu. Ale dla was wszystkich to ja jestem
               największym grzesznikiem!
                  – Wcale nie to miałam na myśli – broniła się.
                  Zaczął mierzyć sobie puls i ocierać pot z czoła. Praca była przerwana. W chwi-
               lę później leżał już skurczony na łóżku z zamkniętymi oczami. Podniosła się ze
               swojego miejsca przy piecyku, podeszła do niego i położyła mu rękę na czole.
               Zadrżał od jej dotyku i otworzył oczy na szerokość szparki, jakby się bał, że oślepi
               go bliskość jej nagiego ciała. – Musisz mnie zrozumieć – wychrypiał. – Ty też
               jesteś samotna i wystarczająco silna, by to znosić. My, nawet jeśli nas ściska
               w środku, nie szukamy spokoju… – przyciągnął ją do siebie. Jego długie, chude
               palce wędrowały po jej plecach. Poddała mu się. Nie widziała jego brzydkiego
               ciała, nie czuła jego gorączkowego pulsu. W ogóle go nie widziała. Wszystko w niej
               zamieniło się w namiętność, w poszukiwanie siebie samej. Chciała się odnaleźć
               przez niego, przez tkwiącą w jego sponiewieranym ciele siłę – siłę niefizyczną.
               Czuł to, wiedział, że jest jedynie środkiem do celu. Zadrwił gorzko: – Nie boisz
               się ode mnie zarazić?
                  – Nie myślę o tym.
                  – Nie myślisz, bo jesteś pewna, że się nie zarazisz. Że niczego ode mnie nie
               weźmiesz. Że nawet moje bakcyle się ciebie nie imają.
                  Położyła mu rękę na ustach. – Masz gorączkę.
                  – Tak, a ty jesteś chłodna i biała. Zimna kropla w ogniu. Kropla, która nie
               gasi płomienia tylko go podsyca. Niech żyje ogień! To mój żywioł!
                  Intymność między nimi nie oznaczała nic więcej. Nie zbliżyła ich do siebie
               ani nie oddaliła. Byli jak światła dwóch semaforów szukające punktu stycznego,
               w którym spotkają się światy. Byli jak dwa światy szukające jeden w drugim
               swego własnego odbicia.
                  W ich stosunkach był pośpiech i intensywność. Estera biegła do Wintera, kiedy
               tylko uwalniała się od swych obowiązków. A on czekał na nią w pokoju, gdzie
         344   pełne napięcia powietrze naładowane było jego niecierpliwością. Kiedy spotykali
   341   342   343   344   345   346   347   348   349   350   351