Page 350 - Centrum Dialogu im. Marka Edelmana w Łodzi - Chava Rosenfarb. Drzewo życia - tom drugi.
P. 350
Rozsadzała ją niecierpliwość. – Innym razem! – wykrzyknęła, czekając na
niego przy drzwiach, gotowa do wyjścia.
Na podwórzu zostawiła go i wybiegła z bramy. Most był prawie pusty. Po placu
Kościelnym sunęli nieliczni przechodnie. Zdała sobie sprawę, że nie ma pojęcia,
gdzie Prezes mieszka. Zaczęła biec, szukając wzrokiem kolorowej czapki policyj-
nej. W końcu zauważyła jedną przy placu warzywnym. Podbiegła do policjanta
i zapytała go o adres Rumkowskiego. W oku pojawił mu się błysk. Niedaleko
było stąd do domu wariatów. Dziewczyna z rudymi, rozczochranymi włosami,
o dzikim spojrzeniu w zielonych oczach, zapewne z niego uciekła. Położył jej
dłoń na ramieniu: – Chce pani do Prezesa? Teraz, na pięć minut przed godziną
policyjną, w tym historycznym dniu jego urodzin?
Estera strząsnęła dłoń z ramienia i chwyciła ją.
– Muszę go zobaczyć, jestem jego wychowanką. Przyjmie mnie w każdej chwili!
– A, to co innego – policjant szelmowsko mrugnął. Pochylił się do niej: – Prezes
urządza zabawę na Marysinie, proszę iść podwórzami...
Ledwo jej zdołał wytłumaczyć, jak dotrzeć na miejsce, kiedy go pozosta-
wiła daleko w tyle. Biegnąc, miała przed oczami Walentina. Był taki piękny.
Jego uroda przepełniała ją, wymazując jakby całe jej dotychczasowe życie.
Nie zauważyła, że ulice opustoszały. Jedynie w bramach stały jeszcze grupki
ludzi. Dotarła do pól marysińskich, do wolno stojących domów. Brodziła przez
błotniste, rozkopane drogi. Zrobiło się ciemno, a nigdzie nie zapaliło się żadne
światło. Gdzieś z daleka usłyszała czyjeś słowa, płacz dziecka. Dzisiaj był his-
toryczny dzień. Urodziny Prezesa. Płacz dziecka przypomniał jej wprowadzony
przez Prezesa sąd doraźny – razy dla dzieci przyłapanych na kradzieży ziem-
niaków. A biegła teraz do niego, jakby była jednym z jego dzieci. Padnie mu
do nóg. Zrobi wszystko, czego będzie chciał, byle tylko nie wysyłał Walentina
z getta.
Zauważyła jasny punkt w ciemnościach. Biały płot wokół białego domu. Tuż
za sobą usłyszała głosy. Głuchy odgłos butów po błotnistym terenie. Obejrzała
się. Błysnęła latarka i w tej samej chwili wczepiły się w nią dwie ręce. – Do-
kąd to? – dojrzała czerwony pasek na czapce policjanta. – Dokąd to po godzinie
policyjnej? – padło pytanie.
Próbowała się uwolnić, wyrwać z uścisku trzymających ją rąk. W końcu dała
za wygraną i zrobiła niewinną minę. – Zabłądziłam...
Z białego domu dobiegły głosy i śmiech. Policjant też się śmiał. – Proszę
pójść ze mną, odprowadzę panią – zaproponował, a ona powoli zaczęła brodzić
w błocie obok niego. Gdzieś w środku pola poczuła rękę mężczyzny wokół talii.
– Często tak pani błądzi?
Dała się objąć i podniosła na niego oczy. – Nie zabłądziłam, proszę pana. Tam,
w tym domu jest Prezes, prawda? Muszę się do niego dostać. – Zatrzymała się
i chwyciła go za klapy kurtki. – Niech mnie pan zaprowadzi z powrotem, proszę,
348 niech mnie pan do niego wpuści...