Page 338 - Centrum Dialogu im. Marka Edelmana w Łodzi - Chava Rosenfarb. Drzewo życia - tom drugi.
P. 338

kiedy rozglądał się, by sprawdzić, czy dzieci dobrze się zachowują. Wszystko
               się w niej kurczyło, gdy widziała, jak na jego cześć spektakl zostaje przerwany,
               widzowie podnoszą się z miejsc i klaszczą mu na powitanie tak długo, dopóki
               on, doszedłszy do pierwszego rzędu, nie daje znaku, żeby kontynuować koncert.
                  Te sceny z Prezesem niweczyły jej plan wstąpienia do chóru. Stanie na scenie
               jawiło jej się wówczas jako wyraz współpracy z systemem. Kiedy czuła, że wszyst-
               ko się w niej wyrywa, by śpiewać razem z chórem zamiast siedzieć na sali, dla
               obrony przed pokusą przywoływała w pamięci słowa gimnazjalistów. Tak, oni mieli
               rację. Posada wydzielaczki w kuchni i faworyzowanie przyjaciół było współpracą
               z Prezesem i w pewien sposób zgodą na jego system. Ale jeśli ta forma współ-
               pracy mogła jeszcze w jakiś sposób być usprawiedliwiona, współpraca z nim na
               polu kultury takiego usprawiedliwienia nie miała. W oczach Estery działalność
               kulturalna nie powinna mieć nic wspólnego z Prezesem. Wprost przeciwnie, po-
               winna być skierowana przeciwko niemu, tak jak przeciwko Niemcom. Oczywiście
               wiedziała, że nawet uczestnictwo w spektaklu w charakterze widza, w instytucji
               „należącej” do Prezesa, jest również rodzajem współpracy z nim. Ale na to nie
               mogła nic poradzić. Koncert w Domu Kultury był dla niej świętem.



                                                 *


                  Wieczór był chłodny, ale zmierzch jeszcze nie zapadł i niebo na zachodzie
               mieniło się różowawym blaskiem. Na ulicy panował gwar. Jakby na jakiś znak
               chmary młodych spacerowiczów wyszły ze wszystkich bram wykorzystać ostatnie
               godziny pięknego dnia. Między nimi znalazła się Estera. Szła sama, obserwując
               idącą jej naprzeciw młodzież. Wszyscy byli wymyci i wystrojeni w lekkie ubrania,
               jakby chcieli w ten sposób przyspieszyć nadejście wiosny. Dziewczyny w letnich
               sukienkach trochę dygotały w chłodnym powietrzu. Szły chude i blade, z rozma-
               rzoną powagą na twarzy, a ich śmiech dźwięczał matowo i miękko – nie było
               w nim nic z pewności siebie i bezczelności młodych. W ruchach miały łagodność
               i powściągliwość. Również chłopcy, z kołnierzykami koszul wyłożonymi na koł-
               nierze marynarek, pogrążeni w gorączkowych dyskusjach, wyglądali szlachetnie
               i delikatnie, jakby każdy z nich był młodym księciem, którego ktoś pozbawił
               korony.
                  Idąc Estera miała wrażenie, że getto nie istnieje, że druty to tylko ogrodzenie
               wokół parku, w którym młodzi, rozmarzeni ludzie miło sobie spacerują w ciszy
               wieczoru, zawieszonego między niebem a ziemią. Starała się nie patrzeć w oczy
               przechodniów, by czar nie prysł. Już dawno zauważyła coś szczególnego w oczach
               ludzi w getcie. Otaczała je fioletowa obwódka, przez co wyglądały na większe
               i głębsze niż normalnie. Były ciemne, jakby składały się wyłącznie ze źrenic i wy-
         336   dawało się, że pokrywają twarze cieniem. Z głębi oczu wydobywało się spojrzenie
   333   334   335   336   337   338   339   340   341   342   343