Page 342 - Centrum Dialogu im. Marka Edelmana w Łodzi - Chava Rosenfarb. Drzewo życia - tom drugi.
P. 342
i dzięki temu mam wolny widok. – Zwrócił się do młodych, którzy stali zmieszani,
czując się niepewnie w obecności tych dwóch osobliwych postaci, Bursztyna
i Wintera. – Nie wiem, czy w ogóle moglibyśmy pracować, gdybyśmy nie mieli
przed oczami tej oto brutalnej iluzji wolności... Nie mówię, że my wszyscy, ale ci,
którzy zawdzięczają inspirację zmysłowi wzroku, muszą mieć... rozumiecie, co
mam na myśli? – bystre oczy Wintera skakały po twarzach obecnych. – Weźcie
na przykład Bursztyna. To poeta, ale jego impuls twórczy pochodzi z zewnątrz.
U innych jest odwrotnie. To są prawdziwi mocarze. Ale gdyby mnie na przykład
zamknięto w piwnicy bez żadnego kontaktu ze światem zewnętrznym, dano mi
paletę i płótno, malowałbym jeszcze być może przez jakiś czas z pamięci... Ale
tylko przez jakiś czas. Jak tylko utraciłbym wspomnienia z rzeczywistego świata,
przestałbym. Bo nawet fantazja musi opierać się na rzeczywistości. Dajmy na to,
że malujecie człowieka dosiadającego chmury. Chmura i człowiek są elementami
rzeczywistości. Tylko kombinacja tych dwóch elementów jest wytworem fantazji.
Dlatego potrzebujemy... Tacy jak ja i Bursztyn potrzebują iluzji fizycznej wolności,
by czuć się swobodnie.
Winter rozkaszlał się podczas swojego monologu i klepnął się w czoło. Wokół
niego wszyscy siedzieli już na łóżku i na podłodze. Stąpając im ostrożnie między
nogami, zbliżył się do stołu. Zdjął stos papierów z krzesła i też usiadł. W ręce
wpadł mu gruby brulion. Przekartkował go i wyciągnął do Bursztyna: – Masz,
przeczytaj kilka wierszy.
Bursztyn nie dał się długo prosić. Wziął rękopis, przysunął się do okna i pod-
ciągnął ciężar ciała na parapet. Założył nogę na nogę, oparł brulion na kolanie
i nawet nie rzucając okiem, czy towarzystwo jest gotowe go wysłuchać, zaczął
czytać.
Siedzący przy stole Winter bawił się swoimi długimi palcami i poruszał war-
gami, jakby powtarzał strofy Bursztyna. Potem sięgnął do kieszeni, wyjął z niej
pudełko kredek i zaczął obracać je w rękach. Zwrócił oczy na jedną ze ścian
zalepionych papierem i podniósł się. Stąpając ostrożnie pomiędzy nogami na
podłodze, zbliżył się do niej. Obejrzał ją z bliska i przetarł ramieniem, jakby chciał
ją odkurzyć. Wziął kredkę, po czym zaczął pospiesznie rysować.
Bursztyn czytał wiersze, podczas gdy na ścianie jego pokoiku zaczęły pojawiać
się chmury i pola, drzewa i ptaki – krajobraz, z którego stopniowo wyłonił się
kontur ciała kobiecego. Winter wziął czerwoną kredkę i kobieta miała już rude,
wijące się loki, które wkręciły się w chmury. Przesunął się do drugiego końca
ściany, gdzie zaraz pojawiła się słoneczna głowa – znów ta kobieta z rudymi
włosami. Zanurzała ręce w zielonym jeziorze, wyglądającym jak lustro. Pływała
po nim czerwona lilia wodna.
Bursztyn podniósł głowę i zapatrzył się na ścianę. Zamilkł, śledząc szybkie
ruchy palców Wintera. Ten się w końcu zorientował: – Dlaczego przerwałeś?
Czytaj dalej... – zachęcał. Siedzący wokół młodzi czuli, że są świadkami czegoś
340 wyjątkowego, czego nie potrafili nazwać. Wydawało się, że powietrze jest nała-