Page 335 - Centrum Dialogu im. Marka Edelmana w Łodzi - Chava Rosenfarb. Drzewo życia - tom drugi.
P. 335
bardziej syty, szedł za nią. Zagadywał ją, by się do niego odwróciła. Wtedy poka-
zywała mu usta z drobnymi zębami i zielone, gorące światło bijące ze zmrużonych
oczu. Jej uśmiech nie zapraszał, ale jakby potwierdzał odbiór komplementu.
Samotność, z którą przedtem nie mogła sobie poradzić, już jej nie przeszka-
dzała. Wprost przeciwnie, czuła się z nią wygodnie i miała wrażenie, że daje jej
siłę. Całe jej jestestwo przepełniała teraz radość, żywa jak kuleczki rtęci. Nawet
w ponurych dniach zimowych czuła się wolna, wiosenna. Nieraz zastanawiała
się, z czego właściwie tak się cieszy, i wyrzucała sobie, jak może się tak czuć,
podczas gdy wokół dzieją się straszne rzeczy. Wyrzucała sobie egoizm, nieko-
munistyczną obojętność wobec drugiego człowieka. Ale sama nie brała tych
wyrzutów na serio. Bo czuła, że wcale nie jest obojętna. Że chociaż jej współ-
czucie dla cierpiących jest już inne niż kiedyś, to jest ono zdrowsze, a ona sama
– w gruncie rzeczy lepsza. Nie chciała już umierać wraz z każdym umierającym,
ale za to nie czuła skrytej goryczy wobec tych, którym pomagała – że ją męczą,
że zżerają jej duszę swoimi cierpieniami. Między nimi i nią istniała granica.
Dzięki niej Estera pomagała mądrzej, była bardziej szczera. Świat wokół siebie
postrzegała wyraźniej i jaśniej. Słowa i dźwięki słyszała teraz z nową ostrością,
jakby nagle przestała być głucha.
Najlepiej odczuwała to przy pracy. Stała na swoim stanowisku, przy okien-
ku kuchni gettowej, jej uwaga skupiona była na trzymanej w ręce chochli,
a oczy, zwrócone na kolejkę na zewnątrz, szukały twarzy bliskich i towarzyszy
partyjnych, żeby dać im lepszą zupę. Ale jednocześnie o wiele lepiej niż kiedyś
słyszała przekleństwa kucharzy i drapanie łyżek, kiedy palaczom pilnującym
ognia pozwalano wydrapać resztki jedzenia z kotłów. Słyszała gospodynie i ich
pomocnice, które niby to miały uważać, żeby było czysto i smacznie, ale wyłącznie
gadały i czekały na fajrant, by móc zabrać do domu swe pełne garnki. Słyszała,
jak przychodzili obcy z protekcjami i przez tylne drzwi wynosili zupę. Słyszała
szepty kierownika, wiecznie zajętego transakcjami z odwiedzającymi go wyższymi
urzędnikami. A kiedy wyglądała przez okienko, widziała nie tylko tłum w kolejce,
ale też pomieszczenie, gdzie siedziały kobiety obierające ziemniaki. Ubrane na
czarno, z nogami w błocie, pochylały się nad górami przemarzniętych kartofli.
Czerwonymi, zmarzniętymi palcami obierały przez dwanaście godzin dziennie,
by móc zabrać do domu wodniste resztki z kotłów i kilogram obierków. W oczach
Estery wyglądały jak wielkie, czarne wrony z podciętymi skrzydłami.
Ale mimo tego, co widziała, pozostawała radosna, beztroska. Ta beztroska
była u niej czymś nowym. Kiedyś, w najlepszych momentach, nawet gdy żyła
z Herszem, radości towarzyszyła ukryta melancholia, tęsknota. Nieraz odczuwała
szczęście jak ból. Dziś cieszyła się każdą chwilą i dobrze wiedziała, że wszystko,
na co może liczyć, to moment w teraźniejszości. Nie była w nikim zakochana,
ale jej stan przypominał zakochanie. Żyła w zamknięciu, a jednak czuła się wol-
na. Oko w oko z sobą samą nie odczuwała już niechęci. Jej wady już jej tak nie
przeszkadzały – akceptowała siebie taką, jaka była. 333