Page 343 - Centrum Dialogu im. Marka Edelmana w Łodzi - Chava Rosenfarb. Drzewo życia - tom drugi.
P. 343
dowane elektrycznością, napięciem. Ręka Wintera sterowała nie tylko ruchem
kredki po papierze, ale i spojrzeniami obecnych.
– Nawet mnie nie zapytałeś... – wyszeptał Bursztyn, też trochę nieswój. Na
jego twarzy, zagubionej i zachmurzonej jak u dziecka, malowało się zmieszanie.
– Czytaj takie wiersze, w których czuć przestrzeń – poprosił Winter.
Bursztyn opuścił oczy na brulion i podjął lekturę głosem, w którym jeszcze
słychać było urazę. Winter stał już przy drugiej ścianie pokoiku. Rzucił na nią
kontury młodych mężczyzn i kobiet, luźno splecionych ramionami. Na ich nagie
ciała padał deszcz, a nad głowami, bardzo nisko, wisiało pochmurne niebo. Cały
rysunek był w szarej tonacji, tylko jedna spośród młodych głów była ruda i płonęła
ognistymi lokami. Ale w nie również wpadały krople deszczu jak grad cienkich
szpilek. Na dole, wokół nóg postaci, krople upodobniały się do drutów kolczastych.
Na jednym z nich siedział ptak z szarymi piórami. Miał twarz Bursztyna. Czyścił
dziób o zardzewiały kłąb drutów. Trochę dalej Winter narysował konia z głową
podobną do swojej własnej, z rozwianą grzywą na kształt swej artystycznej
czupryny. Koń galopował. Podniósł wysoko przednie nogi, by przeskoczyć nad
polem porosłym zielonym drutem kolczastym. Pysk konia był rozwarty w dzikim
uśmiechu. Jego wyciągnięta szyja i czarne, okrągłe oczy zwrócone były w stronę
chmury rudych loków kobiety.
Zrobiło się zupełnie ciemno. Bursztyn przestał czytać, ale Winter nie przerywał
pracy. Kiedy zauważył, że Bursztyn zsuwa się z parapetu, chcąc zasłonić okno
i włączyć światło, zatrzymał go: – Nie... nie... Zaczekaj.
Siedzieli więc w ciemnościach, śledząc fantastyczny świat wyłaniający się
spod ręki Wintera. W ciszy słychać było wyłącznie szuranie kredki po papierze
i tykanie stołowego zegara Bursztyna.
Nagle Estera zaczęła śpiewać. Sama nie wiedziała, jak to się stało i ledwo
zdawała sobie sprawę z tego, co śpiewa. Było to jak zew, jak nić ciągnąca się
z głębi jej krtani, z głębi jej jaźni. Wstydziła się tej pieśni, swojego nagłego wy-
buchu... Ale nie mogła się opanować. Pokoik wypełnił się jej głosem, który jakby
wsiąkał w ściany i kierował ręką wdzięcznego za to Wintera. Od chwili, kiedy
zaczęła śpiewać, malarz wpadł w trans. Podniósł ramiona, rzucał głową, wręcz
tańczył, kołysząc całym swym garbatym ciałem, podczas gdy rękami, w takt
melodii, wyczarowywał ciągle nowe linie, nowe fantastyczne krajobrazy – realne
i nierealne, bolesne i pociągające, a wszystkie pozbawione horyzontu. Teraz na
papierze nie było już ani deszczu, ani drutów, ani nieba, ani ziemi, tylko swobodny
taniec, kolory i linie.
Dwie ściany pokoiku Bursztyna były już pokryte rysunkami Wintera. Pomogli
mu odsunąć łóżko Bursztyna od trzeciej.
– Proszę śpiewać... proszę śpiewać. – Estera poczuła na sobie szalone,
parzące spojrzenie Wintera.
Młodzi siedzieli przytuleni do siebie, objęci, jakby ta chwila scaliła ich w jed-
ną całość. Przez otwarte okno wdzierał się ostry, chłodny zapach rozkopanego 341