Page 341 - Centrum Dialogu im. Marka Edelmana w Łodzi - Chava Rosenfarb. Drzewo życia - tom drugi.
P. 341
Rachelę. Czy to, co kiedyś było między nimi, jeszcze się liczyło? Czy coś zupełnie
nowego połączyło je teraz nieoczekiwanie?
Znajdowali się daleko, w dolnej części Lutomierskiej, gdzie stojące wzdłuż
chodnika kasztanowce stykały się koronami. Pod jednym z drzew stał garbaty
mężczyzna otulony czarną peleryną. Miał brzydką twarz z ostrym nosem. Jego
wysokie czoło kończyło się gdzieś w połowie głowy, z której na szpiczaste ramiona
spadały cienkie, czarne pasma artystycznie długich włosów. Spod peleryny wy-
stawała dużych rozmiarów teczka. Na widok Bursztyna zbliżającego się z grupą
młodych, czupryna się zakołysała, brzydka twarz ożywiła, a garbata, niepokaźna
sylwetka oderwała się od drzewa.
– Witam, panie Bursztyn! – huknął mężczyzna głuchym głosem i zbliżył się do
grupy z wyciągniętą ręką. Jego pięć rozczapierzonych, ostrych palców wyglądało
jak szpony drapieżnego ptaka. – Co tak się rozśpiewałeś? – potrząsnął ręką
Bursztyna i zachłannym spojrzeniem ogarnął twarze jego towarzyszy. Bursztyn
chwycił go za rękaw i pociągnął za sobą. – Pozwól mi się chociaż przedstawić
ludziom! – obcy śmiał się donośnie, chcąc każdemu podać dłoń.
– Chodź, chodź, nie musisz się przedstawiać. Wszyscy cię znają – Bursztyn
odsunął rękę obcego. – Wladimir Winter, Rembrandt getta! – zaanonsował ze
śmiechem.
Wysunęli się naprzód, objęci ramionami. Winter odwrócił głowę – przesuwał
wzrokiem po wszystkich twarzach i nagle dostrzegł Esterę. Już szedł obok niej
i gorącym, przenikliwym spojrzeniem pożerał jej rysy, kształt głowy, ramion.
Pochylił się do niej: – Jedno nas łączy z Bursztynem: obaj lubimy młodzież. A to
dlatego, że jesteśmy artystami. Nad artystami życie nie ma władzy... Śmierć
być może też nie... – Zaczął mówić szybko, pospiesznie, często przerywał. Es-
tera wyraźnie słyszała przebijającą w jego słowach samotność, która każe się
uchwycić drugiego człowieka.
Bursztyn zaprosił wszystkich do siebie na górę. Mieszkał tu właśnie, na
końcu Lutomierskiej, niedaleko drutów. Zajmował pokoik ze ścianami oklejo-
nymi jasnobrązowym, grubym papierem, przetykanym tu i ówdzie łatą białej
kartki. Stolik i para krzeseł były zawalone książkami i papierami, podobnie jak
wąskie, żelazne łóżko stojące pod ścianą. Wydawało się, że cały pokoik składa
się wyłącznie z papieru.
Kiedy całe towarzystwo tam się wtłoczyło, zrobiło się ciasno i sam Bursztyn
ledwo się zmieścił. – Usiądźcie, gdzie się da! – wykrzyknął. Przecisnął się do
okna, otworzył je na oścież i z dumą rozłożył ręce: – Patrzcie, dzieci, tu jestem
na wolności!
Przed młodymi rozciągało się wielkie, nieobsiane pole. Ponad nim wisiało
fioletowe niebo. – Nie ma drutów – ktoś wyszeptał.
– Kiedy ich nie widać, nie istnieją – Bursztyn zaśmiał się beztrosko jak dziecko.
Winter westchnął: – Druty są tak blisko, że ich nie widać. To ciekawe, że ja i ty,
Bursztyn, wybraliśmy sobie takie mieszkania. U mnie też druty są bardzo blisko 339