Page 321 - Centrum Dialogu im. Marka Edelmana w Łodzi - Chava Rosenfarb. Drzewo życia - tom drugi.
P. 321
wzrok w kierunku okien Estery. Gdy jednak nie dojrzał w nich światła, skierował
się na korytarz, przywdziewając na twarz wesołą maskę.
Szejna Pesia chyba usłyszała jego kroki, bo wyszła na schody na powitanie
– A gdzie to przepadłeś?
– Mamo, nie pytaj o nic – sapnął – widzisz „haneczki”, które przyniosłem?
Policjant mnie gonił.
– Jedzenie czeka już dwie godziny… – pomogła mu zdjąć wilgotne ubranie
i wydobyć kawałki drewna spod marynarki i ze spodni. Po chwili na podłodze
przy chłopcu wyrosła niezgorsza kupka drewna. – I to wszystko człowiek niósł
na sobie! – matka pokręciła głową i pchnęła go w kierunku stołu. – No, weź
coś wreszcie do ust, weź. – Gdy otworzyła jego menażkę i zobaczyła wióry, jej
satysfakcja była pełna: – Ile dzisiaj kosztuje drewno, co, Szolemie?
– Deszcz przyczynia się do spadku ceny. Robi się gorąco. – Usiadł przy stole.
– Ale na pół buteleczki wystarczy? – obserwowała, jak zaczyna jeść wodni-
stą breję z talerza. Gdy tylko zauważyła, że odwraca się w kierunku szafki na
chleb, już przy niej była. – Nic z tego! Musi wystarczyć na jutro rano. Zrobiłam
ci „koklety”. – Podbiegła do pieca, po czym wróciła do niego z dwoma czarnymi
kotletami zrobionymi z erzac-kawy. Szolem dorwał się do nich. Jego zęby mogły
się wreszcie wbić w coś realnego, dającego się ugryźć. Nie czuł kawowego smaku,
a jedynie sól i olej, które przypominały o smaku mięsa.
– Gdy tak na mnie patrzysz, mamo, byłbym w stanie wsunąć co najmniej ze
dwadzieścia tuzinów takich „kokletów” – rzekł.
Uśmiechnęła się blado: – Nie musisz mi mówić, że masz kiszki bez dna…
– Usiadła naprzeciw niego. Przed jego oczyma w świetle elektrycznej lampy
migotała siwa głowa matki, a pomiędzy pasmami rzadkich włosów różowiała
jej czaszka. Wziął kubek kawy, który mu podała, i połykał powoli, oszczędnie,
pozwalając każdej odrobinie słodzonej sacharyną cieczy rozpływać się po ustach.
Pragnął, aby kawa w kubku nigdy się nie skończyła, aby nie musiał wstawać od
stołu i wchodzić do drugiej izby. – Słyszałaś o nowej racji, mamo? – próbował
odsunąć ten moment. – Cały chleb na głowę, kilo cukru, pięć kilo mąki, pół kilo
masła, cały słój marmolady i młoteczek.
Spojrzała na niego: – A po co młoteczek?
– Aby sobie to wszystko wybić z głowy.
Kawa została wypita. Szejna Pesia patrzyła na niego wzrokiem, który jasno
mówił, co musi teraz zrobić. Podniósł się z trudem. Po drodze przypomniał sobie
o czymś, podszedł do mokrego płaszcza i wyjął z kieszeni papierek z trzema
cukierkami. – Proszę, oto rozkosz dla ciebie – podał jej jednego, a drugiego
wrzucił sobie do ust i zaczął ssać.
Mała, skurczona twarz Iciego Meira żółciła się jak plama na poduszce. Twarz
o pozieleniałych ustach, na w pół przymkniętych powiekach, luźnej skórze
policzków, które nadymały się i zapadały wraz z każdym oddechem, przypo-
minała Szolemowi żabę. Poczuł, że całe jedzenie, które ma w sobie, wyrywa 319