Page 318 - Centrum Dialogu im. Marka Edelmana w Łodzi - Chava Rosenfarb. Drzewo życia - tom drugi.
P. 318

– W Afryce, w Libii. – Rewidujący zabierał się do obmacywania twardej klatki
               piersiowej Szolema, gdy chłopiec przerwał mu, rzucając kolejną informację:
               – Tobruk i Bengazi padły.
                  Ręka odsunęła się od piersi, po czym namacała na plecach Szolema szeroki
               klocek drewna.
                  – Anglicy wciąż wygrywają wojnę w powietrzu!
                  Rewidujący zostawił znaleziony kawałek drewna, przesuwając ręce po sztyw-
               nej talii Szolema w kierunku nogawek. Pod spodniami kryło się kilka twardych
               klocków najlepszego materiału opałowego, przywiązanych drutem do nogi. Na
               chłopca padł blady strach, że druty się obluzują, więc wypalił bez namysłu: –
               Rosjanie wkroczyli do wojny!
                  Rewidujący wyprostował się jak marionetka, którą pociągnięto za sznurek:
               – Czy to „kaczka”?!
                  – To stuprocentowa prawda! Obym tak dożył… – Szolem zerwał się z miejsca
               i już był na zewnątrz. Wyszedłszy na ulicę, poprawił umocowanie ładunku dookoła
               ciała, po czym podszedł do Motla, który już na niego czekał. Od razu zorientował
               się, że Motl jest dużo chudszy niż przed rewizją.
                  – Nie chciał wierzyć – Motl pokiwał głową ze smutkiem.
                  – A pozostałe informacje? – zapytał Szolem.
                  – Już nie chciał słuchać.
                  W milczeniu szli w strugach deszczu, zmęczeni po dniu pracy, po dniu rozmy-
               ślań. Na widok poszarzałego getta, które poruszało się w swoim normalnym rytmie,
               nowina o Związku Radzieckim wydawała się coraz bardziej nieprawdopodobna.
               Szolemowi burczało w brzuchu, ale nie przyspieszył kroku. Deszcz obmywał mu
               twarz, spływał na szyję, stukając rytmicznie o blachę menażki trzymanej w ręku.
               Chłopiec nieustannie na kogoś wpadał. Ulica była pełna robotników, którzy zmie-
               rzali do domu po opuszczeniu resortów. W deszczu i w ciemności wyglądali jak
               poruszające się cienie, kłębiące się niczym czarne chmury.
                  – Nie mam ani kawałka drewna do sprzedania. – Motl postawił kołnierz i zało-
               żył jedną klapę na drugą. – Nie mogę się dzisiaj dołożyć do buteleczki. – Deszcz
               obmywał mu twarz i skapywał z nosa. Wyglądał jak trup. Na jego widok Szolema
               zdjęła litość pomieszana z gniewem. Tak, ten zawzięty, uparty Motl pozwalał na
               to, aby partia wyssała mu szpik z kości. Oddawał jej swoje wieczory i noce oraz
               tę odrobinę życia, która się w nim tliła. – Co się tak wleczesz? – zapytał Motl.
                  Szolem nie odpowiedział, więc Motl zostawił go w końcu za sobą, kryjąc się
               w ciemnościach i znikając z oczu. Szolem poruszał się jeszcze wolniej. Ludzie
               oglądali się za nim. Zderzenie z nim było bolesne ze względu na twardość jego
               ciała, a jego postać nawet w ciemności wyglądała dziwnie. Trudno mu było iść
               z takim ładunkiem, ale niechęć do powrotu do domu była ogromna. Gniewał się
               na swoich braci – Motla czy nawet Isroela, nie mogąc ich zrozumieć. Jak człowiek
               może oddawać całą swoją energię partii, która w końcu składa się tylko z ludzi,
         316   a poświęcać tak mało czasu bliskiemu, własnemu ojcu? Jednocześnie wstydził
   313   314   315   316   317   318   319   320   321   322   323