Page 319 - Centrum Dialogu im. Marka Edelmana w Łodzi - Chava Rosenfarb. Drzewo życia - tom drugi.
P. 319

się przed samym sobą za to, że nie chce wracać do domu, chociaż wiedział, że
                  Szejna Pesia i Icie Meir patrzą na zegar i czekają, aż otworzy drzwi. Ale ta myśl
                  wzbudzała w nim gniew na nich za to, że ze wszystkich synów szukali oparcia
                  tylko w nim, że przywiązali go do siebie tak, jak się przywiązuje psa sznurkiem,
                  żeby nie mógł się zerwać i uciec. Nie mógł patrzeć na twarz ojca. Wszystko się
                  w nim przewracało, gdy go widział. Wydawało mu się, że zemdleje, zwymiotuje.
                  Nie mógł patrzeć na Szejnę Pesię i nie mógł słuchać jej gadania. Wszystko, co
                  mówiła i o czym myślała, paliło go w środku. Czuł się jak skazaniec. Wszystko
                  w nim zgasło. Na myśl o domu nawet głód przycichł i chociaż kiszki grały marsza,
                  on czuł tylko gorycz. Próbował uchwycić się myślą plotki o Rosjanach, aby dodać
                  sobie otuchy. Ale co to wszystko znaczyło w porównaniu ze stanem ojca, który
                  leżał w łóżku i dogorywał?
                     Spojrzał na okna kamienic. Tu i ówdzie przez ciężkie sukna, którymi były
                  przesłonięte, prześwitywało wąskie pasmo światła. Wiedział, że w domach na-
                  stała teraz najpiękniejsza chwila dnia. Rodziny schodzą się, zasiadają przy stole
                  – ojcowie, matki, dzieci. W piecach jest napalone. Ludzie podgrzewają jedzenie
                  i rozkoszują się przyjemnością tych kilku godzin, kiedy strachy dnia przeminęły,
                  a koszmary nocy jeszcze nie nadeszły. Siedząc nad talerzami ciepłego posiłku,
                  ludzie rozmawiają, przekazują sobie wiadomości, otuleni parą unoszącą się nad
                  talerzami zupy snują marzenia o końcu wojny, o dobrych dniach, które nadejdą.
                  Każda łyżka strawy jest pełna nadziei, to niemal obietnica, że przeżyją.
                     Wlokąc się wzdłuż ulicy, znalazł się w pobliżu drutów. Krople deszczu skapy-
                  wały z jednego drutu na drugi niczym nuty na smutnej karcie partytury. Zdawało
                  mu się, że słyszy strzał, więc się obejrzał. Gdzieś z daleka mignęła policyjna
                  czapka. Wszedł w boczne przejście i wyszedł na małą uliczkę. Drewno pod ubra-
                  niem nieznośnie go gniotło. Postawił kołnierz płaszcza i od razu go opuścił, bo
                  kołnierz był mokry. Nie wiedział, co się z nim dzieje. Poczuł się nieswojo i zaczął
                  się bać samego siebie.
                     Mijając bramę, zderzył się z jakimś ciałkiem owiniętym w cienki chałacik.
                  Deszcz spływał bokiem z pogniecionego daszka okrągłej żydowskiej czapki.
                  Ręka chłopczyka pocierała cieknący nos.
                     – Przecież całkiem zmokniesz, Szijele – zawołał Szolem do podwórkowego
                  śpiewaka.
                     Twarz Szijele rozjaśniła się, a oczka zalśniły żywo. Szybko wytarł nos.
                     – Chcesz posłuchać mojej nowej piosenki?
                     – Kto potrzebuje twojej piosenki, Szijele? Mam całą orkiestrę w brzuchu.
                     – A sądzisz, że mój brzuch jest napchany? Czym? Deszczem?
                     – Kto wie? Idź do domu.
                     – Brakuje mi dwudziestaka. Taki jeden tu, w oficynie, chce mi sprzedać zupę
                  z ośmioma kawałkami ziemniaków. Posłuchaj mojej piosenki – złapał Szolema
                  za klapę i zaraz ją puścił. – Co ty jesteś taki twardy?
                     – Uprawiam sport – Szolem uderzył się pięścią w piersi.           317
   314   315   316   317   318   319   320   321   322   323   324