Page 298 - Centrum Dialogu im. Marka Edelmana w Łodzi - Chava Rosenfarb. Drzewo życia - tom drugi.
P. 298

Komisarz policji wydał swoim ludziom rozkaz wycofania się, aby ustalić nową
               strategię działania. Na schodach, które prowadziły do barykady, leżały połamane
               kawałki mebli, rozbite lustra, szuflady, drzwi i drzwiczki, siedziska krzeseł i liczne
               nogi od stołów, łóżek i szaf. Z dołu słychać było głos komisarza policji. Dał robot-
               nikom pięć minut na opuszczenie budynku, w przeciwnym razie poleje się krew.
               Robotnicy wykorzystali te pięć minut, aby powiększyć stos drewnianych części
               przeznaczonych do rzucania. Podzielili się na grupy. Jedna łamała i rozłupywała
               meble, druga zbierała szuflady, drzwi i krzesełka, trzecia łamała nogi wszystkich
               mebli. Nogi postanowiono zatrzymać do ostatniej minuty, aby się nimi bronić,
               gdy już nie będzie wyjścia i przyjdzie się poddać.
                  Po pięciu minutach policjanci na nowo rzucili się ku schodom. Wspinali
               się po nich poprzez drewno i szkło, pochyleni, zasłaniając jedną ręką głowę,
                                              6
               a drugą wysuwając z pałką do przodu . Kawałki drewna rzucane w ich kierunku
               spadały na nich i leciały ponad nimi, a wraz z nimi grad gwoździ, zamków, śrubek
               i zawiasów. Każdy ślad krwi na policyjnej głowie przyjmowany był na górze śmie-
               chem, przekleństwami i zwycięskimi okrzykami. Wyrośnięci młodzi policjanci na
               czworakach wdrapywali się na górę, po czym zaraz się ześlizgiwali. Z ich twarzy,
               czerwonych z gniewu i upokorzenia, szczerzyły się zęby niczym u dzikich zwierząt
               rozjuszonych i spragnionych krwi. Oni, tacy silni i uzbrojeni, byli tu między młotem
               a kowadłem – między byle jaką barykadą na górze schodów, zwieńczoną szere-
               giem wyschniętych, trupich twarzy, które przypominały oblicze Anioła Śmierci
               z jednej strony, a buraczkowoczerwoną, straszliwą twarzą komisarza policji, który
               rozkazywał i popędzał ich z dołu.
                  Kilka razy cofali się, aby ponownie wbiec na schody z większym impetem
               i większą siłą. Za każdym razem, kiedy pojawiali się znowu, ich twarze miały
               coraz mniej ludzki wygląd. Również oni zapomnieli już, z kim i dla kogo się biją.
               Również oni czuli dziką satysfakcję z tego, że mogą dać upust tłumionej wście-
               kłości. Tymczasem jednak drzwi były nie do zdobycia, nie było policjanta bez
               skaleczonej głowy, bez zranionych pleców. Ale to nic, oni wiedzieli, podobnie
               jak zabarykadowani, że zapas „amunicji” tam, na górze, kiedyś się wyczerpie
               i chwila zemsty nadejdzie.
                  Szef policji wykrzykiwał rozkazy, co chwila zmieniając strategię. W końcu
               polecił, aby zaniechać szturmowania drzwi na rzecz ostrożnego wspinania się
               przy ścianach po to tylko, aby sprowokować wyrzucenie jak największej ilości
               „amunicji”. Ale oblężeni nie byli takimi głupcami. Im mniej było „broni” – tym
               lepiej trzeba było ją wykorzystywać. Więc celowano nią bardzo precyzyjnie
               i rzucano tylko wówczas, gdy istniała pewność, że wróg zostanie trafiony. Dopó-
               ki policjanci wspinali się z dołu na ruchome barykady z mebli, które powstały
               na samych schodach, przyjmowano ich jedynie okrzykami, ale gdy podchodzili



         296   6     Jedynym uzbrojeniem żydowskiej policji – także oddziałów szturmowych – były gumowe pałki.
   293   294   295   296   297   298   299   300   301   302   303