Page 302 - Centrum Dialogu im. Marka Edelmana w Łodzi - Chava Rosenfarb. Drzewo życia - tom drugi.
P. 302

klatki piersiowej, wyglądając przy tym tak naturalnie, jakby niczego nie mieli na
               sobie poza odzieżą. Po wywleczeniu skradzionego drewna ubrania kurczyły się
               jak balony i zapadały na ciałach jak na manekinach. Samuel gniewał się, ostrze-
               gał i nakładał odpowiednie kary. Jednak gdy złodziejami byli sami majstrowie,
               udawał, że nic nie widzi, kupując tym ich wierność.
                  Sam również pomagał kierownikom i komisarzom innych resortów, nieraz
               posyłając do ich domów wózki wyładowane po brzegi kawałkami drewna. To
               byli jego przyjaciele. Również i oni czynili mu przysługi, odwdzięczając się za
               wózek drewna torebkami mąki z aprowizacji, workami ziemniaków z ryneczku,
               garniturem czy sukienkami i butami dla członków jego rodziny – w zależności od
               tego, kto z nich nad czym sprawował władzę. Wiązały go z nimi również wspólne
               problemy z robotnikami i Prezesem. Z nimi też najlepiej się bawił i zapominał
               o wszystkim. Nie, nie prowadził z nimi uduchowionych rozmów. Oni, podobnie jak
               on, unikali jakiegokolwiek fantazjowania, w ogóle obawiali się wprawić w ruch
               swoje umysły; rozmowy z nimi były łatwe, pełne codziennej sytości i beztroski
               zwierząt, które mają ciepłą norę i dobre żarcie. I chociaż intrygowali przeciw
               sobie, jeden drugiemu zazdroszcząc sukcesu, mierzyli swoje własne przywileje,
               porównując je z przywilejami innych, i choć wcale nie byli gotowi ryzykować życiem
               jeden za drugiego, był to jednak jakiś rodzaj braterstwa, którego się trzymano.
                  Grona swoich dawnych znajomych i przyjaciół Samuel unikał. Jeśli jednak
               ktoś z nich dobił się do niego, aby prosić o przysługę czy niewielką protekcję,
               pomagał natychmiast – czynił to, o co go proszono, aby czym prędzej pozbyć się
               żebrzących oczu. W ten sam sposób odnosił się do swoich towarzyszy partyjnych.
               Robił dla nich wszystko, co mógł, ale prywatnie nie chciał mieć z nimi do czynienia.
                  Pomagał również swoim sąsiadom – współmieszkańcom. Adam Rozenberg
               i jego żona Jadwiga byli przygnębieni. Adam nic nie robił, kręcił się po domu jak
               lunatyk. A Jadwiga, która musiała biegać po kolejkach, gotować i prać, w końcu
               porzuciła swoją słodką, kocią paplaninę. W ogóle przestała mówić, i uśmiechając
               się tępym, wylęknionym uśmiechem, wszędzie podążała za mężem. Kucharka
               Rejzl nazywała ją za plecami „Sunią”. Samuel oczywiście unikał ich, ale przez
               ich syna Mietka posyłał im czasami woreczek drewna.
                  Nieproszony wspierał również profesora Hagera i jego żonę – staruszków,
               którzy odcięli się od świata i żyli bardzo szczególnym rodzajem życia. W czasie
               każdego posiłku posyłał im talerz zupy czy kawałek chleba. Stara Hagerowa brała
               podarunek drżącymi dłońmi, z podzięką na ustach. Ale w jej spojrzeniu nie było
               żadnej wdzięczności, raczej pretensje. Samuel pragnął, aby również twarze tych
               dwojga starych ludzi zniknęły mu z oczu. Ledwo mógł się doczekać przedwiośnia,
               kiedy zgodnie z obietnicami Prezesa miał wreszcie otrzymać własne mieszkanie.
                  Jego życie rodzinne przybrało kształty, które zaczęły się pojawiać wiele mie-
               sięcy wcześniej – z Matyldą już nic go nie łączyło. Wyrzut w jej oczach stał się
               nie do zniesienia. Jej twarz – tłusta, obwisła, a mimo to boleśnie wykrzywiona,
         300   niczym twarz męczennicy, osłabiła jego pociąg do niej. Ale nie złościł się już,
   297   298   299   300   301   302   303   304   305   306   307