Page 272 - Centrum Dialogu im. Marka Edelmana w Łodzi - Chava Rosenfarb. Drzewo życia - tom drugi.
P. 272

Panie Prezesie, niech pan będzie jak arcykapłan… Niech pan zapali menorę.
               Panuje we mnie ciemność, panie Prezesie… – Głos nagle mu się załamał. Zaciął
               się. Zobaczył, że Prezes podnosi się, odsuwa od ławki, odwraca do niego plecami
               i rusza w kierunku sofki, gdzie siedział Józef. Bunim bez zastanowienia ruszył za
               nim. Przed oczami miał kark starego, rumieniący się wśród ładnie uczesanych,
               srebrnych włosów i białego kołnierza koszuli. Poczuł, że zaczynają w nim płonąć
               raniące gryzącym ogniem bezczelność i duma: – Jestem skromnym człowiekiem,
               panie Prezesie – ślina z jego ust jeszcze obficiej rozprysła po plecach starego. –
               Ale mam prawo domagać się tego od pana… Czuję w sobie, wszystkimi członkami
               ciała… Czuję we krwi.
                  Rumiany kark schował się, plecy odwróciły. Stanęli twarzą w twarz. Ciężka
               chmura na twarzy Rumkowskiego gotowa była wybuchnąć. Błyskawice złości biły
               w rozognione oczy Berkowicza. Nie opuścił jednak wzroku. Odbijał błyskawice
               błyskawicami. Rumkowski przerwał napięcie kpiarskim chichotem. Nachylił się
               nad Józefem i potrząsnął go za kolano. – Posłuchaj no tylko! Żądać… Ma prawo
               ode mnie żądać, wałkoń! Czuje to wszystkimi członkami ciała! – Zaczął chodzić
               po pokoju. Bez wątpienia kontrolował dziś nerwy. Był w zrównoważonym, filo-
               zoficznym nastroju: – Widzisz, Josefie – powiedział łagodnie i spokojnie – to są
               właśnie moi Żydzi! – Wskazał na Berkowicza: – Bezczelni i służalczy, żebracy
               z pretensjami, pyszałkowaci nędzarze. A oto pisarz, szminteligent! Wisienka na
               torcie! Choćby go na rękach nosić. Ojciec dziecka… Człowiek sukcesu, szycha
               miasteczka. Ma wielkie posłannictwo. Pomnik postawi! – Rumkowski uniósł
               w powietrze palec wskazujący: – Ni mniej, ni więcej! Pomnik na pokolenia! A ja
               mam mu pomóc utrzymać pióro w dłoni. Aby przedstawił mnie jako diabła, czor-
               ta, zdrajcę, okrutnika i Bóg wie kogo. Mam mu pomóc pluć na samego siebie,
               rozliczyć, ha? – Szturchał kolano Józefa. – Jak ci się to podoba?
                  Józef widział, że brat długo nie utrzyma spokojnego nastroju i zwrócił się do
               Berkowicza: – Panie, niech pan przeczyta swój wiersz Prezesowi… Ów poemat,
               który pan przyniósł.
                  Przez chwilę w pokoju było cicho. Aż Berkowicz odezwał się: – Nie mam
               żadnego wiersza.
                  Teraz również Józef wstał. – Przecież sam pan powiedział, że przyszedł prze-
               czytać wiersz przed Prezesem?
                  – Chciałem, żeby mnie wpuszczono. – Berkowicz czuł taki mrok i pustkę,
               że nie było w nim nawet przygnębienia. Jednocześnie zaś ktoś zupełnie obcy
               w nim poczuł nieznaną ciekawość, ślepy impuls, aby dowiedzieć się, kim wła-
               ściwie jest ten starzec, dosięgnąć ziarna jego duszy. Oczy, niczym dwa poszu-
               kujące świetliki, śledziły każdy ruch Rumkowskiego. – Nie piszę pochlebstw
               – dodał.
                  Rumkowski nie mógł już dłużej nad sobą panować. Miał ochotę wymierzyć tej
               osobie w czarnym płaszczu kilka policzków, które pozostawiłyby na twarzy takie
         270   same ślady pięciu palców jak te na twarzy policjanta przed tygodniem. Czuł się
   267   268   269   270   271   272   273   274   275   276   277