Page 277 - Centrum Dialogu im. Marka Edelmana w Łodzi - Chava Rosenfarb. Drzewo życia - tom drugi.
P. 277
Nagie, suche ramiona, ręce chude jak patyki zwisały jak kłody. Wciąż patrzyła
na niego dużymi, głębokimi oczami. Dopadło go bezgraniczne pragnienie, aby
rozpaliły się radością, którą odnajdywał w ich najgłębszej głębi – wyczekującą
radość, wyrywającą się na powierzchnię. Pragnął, by usta dziewczyny rozchyliły
się, żeby ukazała mu zęby. Był pewien, że już kiedyś się w nie wpił. Chwycił ją
za palec i serdecznie pogłaskał pod łokciem: – Nie bój się, dziecko – dodał jej
otuchy. – Jak się nazywasz?
Z jej ust wyrwało się westchnienie, a westchnieniem tym było imię: – Sabina.
Imię to niczego mu nie powiedziało. Jego ciekawość wzrosła. Jednocześnie
przestraszone, duże oczy zaczęły wwiercać się w jego serce, uwalniając w nim
wszystkie źródła łagodności i delikatności. Poprowadził lekko dłoń po szarym,
zapadniętym policzku, który wydawał się śliski jak czysty, gładki kawałek mydła.
Dotknął jej głowy i pozwolił dłoni osunąć się wraz ze złotem długich warkoczy.
Bawił się jej palcami, które były zimne, cienkie, a równocześnie miękkie i gibkie.
Zdawało mu się, że trzyma w ręku dwa sople lodu, pozwalające ugniatać się jego
pieszczocie. – Ile masz lat dziecko?
Tym razem z ust wydobył się jęk: – Osiemnaście…
– A czemuś tak wychudła? Co robi twój ojciec?
Smutek zakołysał się w wielkich oczach. Zamigotał znany płomyk psotnego
zaskoczenia. Na jej wąskich, niebieskich wargach błysnął odblask uśmiechu: –
Nie pamięta mnie pan, panie Prezesie?
– Pamiętam, lecz nie wiem skąd. – Zaśmiał się po ojcowsku, chrapliwie,
szczęśliwy, że jej usta rozciągają się w wyraźnym uśmiechu.
– Jestem przecież Sabina… Z internatu. Lunapark… Tak naprawdę mam
dopiero siedemnaście.
– O! – wykrzyknął, jakby uwolnił się spod jakiegoś ciężaru. Pamiętał. Bez… Na-
gie kolana, błyskające do niego spod odsłoniętej sukienki na karuzeli… Wiśniowe
wargi, chłodna polana i krzyk z krzaków: „Żyd parszywiec!”, czy coś podobnego.
Radość, która go teraz dopadła, była tak wielka, że musiał aż odzyskać dech.
Jej chudość już mu nie przeszkadzała. Suchość zniknęła. Pozostało jedynie
soczyste, młode dziewictwo, drżące w oczekiwaniu, które wróciło do niego jak
gołąb wykradziony z gołębnika. Teraz nikt mu jej nie odbierze. Była jego. Pewność
dodała mu cierpliwości. Słodko było czuć w sobie siłę, moc i męskość. To sprawiło,
że przebudziła się w nim łagodność, szlachetność. – Czemu nigdy do mnie nie
przyszłaś, dziecko? Wiesz przecież, że zrobię wszystko dla moich wychowanic.
Opuściła głowę. – Bałam się, panie Prezesie. Uciekłam z sierocińca i…
– I co?
Nie odpowiedziała. Jej oczy napełniły się łzami. Było tak wiele piękna w tym
dziewczęco-dziecinnym płaczu. Przysunął się do niej bliżej, objął obiema rękami
chudą talię i przycisnął zwisającą głowę do swojej piersi. Rozgrywało się w nim
coś niedającego spokoju, obcego, lecz swojskiego.
– Boję się… – wypluły jej zaślinione wargi. 275