Page 270 - Centrum Dialogu im. Marka Edelmana w Łodzi - Chava Rosenfarb. Drzewo życia - tom drugi.
P. 270

nie chciała zejść ze sztywnego włosia. Zabrał z tacy białą serwetkę i nią zaczął
               ostatkiem sił trzeć ubranie.
                  Dziewczyna wróciła. Ich przygnębione spojrzenia skrzyżowały się na moment. –
               Prezes każe panu wejść – pobiegła przez korytarz, nie wiedząc, co robić najpierw.
                  Berkowicz, sparaliżowany napięciem, przez chwilę stał wrośnięty w podłogę.
               Wkrótce jednak doszedł do siebie: przetarł twarz białą serwetką, wytarł nos,
               mechanicznie wcisnął serwetkę do kieszeni, zdjął maciejówkę z głowy i jak ktoś,
               kto rzuca się w przepaść, zrobił krok naprzód.
                  Światło zapalonego żyrandola w jadalni oślepiło go. Przez chwilę niczego nie
               widział. Odruchowo wsunął dłoń do kieszeni i wyciągnął serwetkę, aby wytrzeć
               okulary. Zaraz się połapał, co trzyma w ręku, i z powrotem wpakował serwetkę
               do kieszeni. Zamrugał oczami, a mrugając, dostrzegł obrazy na ścianach i meble.
               Zdawało mu się, że jest w pokoju sam, ruszył więc śmielej przed siebie. Wówczas
               zauważył głowę Prezesa nad biurkiem, a zaraz potem obok sofy parę czarnych
               butów i cygaro. Ukłonił się.
                  Ojcowski uśmiech rozlał się na twarzy Prezesa. Plan nadchodzącego posiedze-
               nia miał już na papierze i w głowie, podobnie jak przemówienie. To będzie mocna
               mowa. Miał zamiar zwrócić się do kierowników. Produkcja resortów musiała się
               zwiększyć. Były też dobre wieści. Żydom będzie dobrze. Wyda dodatkowe zupy
               dla zatrudnionych przy cięższej pracy, dla dobrych majstrów, natomiast dla
               nich, kierowników, zamierza otworzyć specjalną kantynę . – Kiwnął palcem na
                                                              10
               Berkowicza, jak kiedyś w sierocińcu zwykł zapraszać dzieci do deklamowania.
               – Ano, niech posłucham…
                  Berkowicz zamrugał oczami i przełknął ślinę. To była chwila, od której zależało
               życie jego, Blimele i Miriam. Ostatnia nadzieja. Tak, szczęście mu dziś sprzyjało.
               Od tygodni adiutant wyganiał go sprzed drzwi Prezesa. Berkowicz aż z przejęcia
               ugryzł się w język, jednak z jego ust nie wydostało się ani słowo.
                  – Naprawdę jesteś pisarzem? – Prezes czekał, aż młodzieniec pokona za-
               kłopotanie. Bawił go widok ludzi gubiących się w jego obecności.
                  Berkowicz pokiwał głową. – Piszę…
                  – Wydałeś już coś dużego? – Berkowicz przytaknął zmieszany, a radość
               Mordechaja Chaima rosła: – Więc to prawdziwy pisarz! – zawołał do Józefa,
               jakby chciał mu pokazać cudaczne stworzenie. – Co piszesz?
                  – Wiersze, panie Prezesie… Poezję.
                  Prezes zaniósł się chrapliwym, kaszlącym śmiechem. Podniósł do sufitu
               palec wskazujący: – Słyszysz Josefie? Poezję pisze! – Tego rodzaju pisarstwa



               10   Rumkowski tworzył specjalne sklepy i przydziały dla grup uprzywilejowanych, należeli do nich człon-
                  kowie Rady Starszych (tzw. Bajrat), Służba Porządkowa, kierownicy różnych wydziałów i agend
                  administracji Przełożonego Starszeństwa Żydów, lekarze i farmaceuci, a także – stopniowo – kie-
         268      rownicy różnych resortów pracy.
   265   266   267   268   269   270   271   272   273   274   275