Page 271 - Centrum Dialogu im. Marka Edelmana w Łodzi - Chava Rosenfarb. Drzewo życia - tom drugi.
P. 271

Prezes w ogóle nie cenił. – Popatrz, a mówią, że Żydzi w getcie cierpią. A ten tu
                  pisze wręcz poezję. Powinienem go zabrać do dorożki i powieźć po ulicach, co
                  Josefie? Niech Żydzi widzą, że nie jest jeszcze tak źle.
                     Berkowicz nagle odzyskał władzę nad sobą. – W getcie nie napisałem jeszcze
                  ani słowa, panie Prezesie.
                     Prezes zastygł z uśmiechem na ustach. – Dlaczego?
                     – Ponieważ… Gdy bywa źle, wówczas człowiek pisze. Mnie jednak jest gorzej
                  niż źle.
                     Spojrzenie Prezesa zrobiło się niemal czułe. – Jedyne, co potrafisz napisać,
                  dotyczy mnie? Nu, nie daj nam czekać. Posłuchajmy. – Prezes rzucił spojrzenie
                  na brata, by sprawdzić, czy Józef jest gotów wysłuchać panegiryku.
                     W tej chwili Berkowicz ruszył biegiem przez pokój. Stał już przed Prezesem,
                  pochylony, skurczony. – Niech pan mnie ratuje, panie Prezesie! – zacharczał. –
                  Dłużej nie wytrzymam. Już rok, jak głodujemy. Niech mi pan da pracę. Mój fach
                  nie ma tu żadnej wartości. Będę robił cokolwiek. Mam córeczkę, panie Prezesie…
                  Złote dziecko w wieku lat czterech. Pan kocha dzieci, panie Prezesie…
                     Ciężka chmura przysłoniła jaśniejące oblicze Mordechaja Chaima. Zaczął
                  przygryzać wargi, a Berkowicz poczuł na widok zmieniającej się twarzy, że
                  wszystko się w nim zapada. Wysilił pamięć, aby przypomnieć sobie mowę, którą
                  tak dobrze przygotował i powtarzał w pamięci. Nic mu jednak nie przychodziło
                  na myśl. W panice począł wysypywać z siebie słowa, nad którymi nie panował.
                  Uczynił jeszcze krok i stanął tuż przy starym. Jakiś głos podpowiedział mu z głębi
                  umysłu, popchnął, aby padł Prezesowi do stóp. Ale kolana nie chciały się zgiąć.
                  Ciało nie słuchało. Zesztywniał. I stojąc tak sztywno, przemawiał do błękitu,
                  który wyglądał spod okularów Rumkowskiego:
                     – Panie Prezesie, błagam… Muszę pracować. Jestem pisarzem. Nie napisałem
                  jeszcze niczego w getcie, ale trwają we mnie… twórcze zmagania. Potrzebuję być
                  choć trochę syty. Tyle, żebym ołówek mógł w dłoni utrzymać. Gdybym pracował,
                  nocami mógłbym pisać. Tych kilka marek zasiłku szybko się rozchodzi. Dziecko
                  osłabło. Muszę sprzedawać chleb z racji. Czasem nawet ziemniaki. Pan mi może
                  pomóc, rozpalić płomień, panie Prezesie… Czuję w sobie kształty. Dojrzewają.
                  Domagają się, żądają spełnienia. Chcę napisać wielki poemat o getcie… Przy-
                  pieczętować, nadać twórczy wyraz nieszczęściu… Nie, nie twórczy. Chcę wykuć
                  moich bohaterów, wyryć piórem, jak ryje się… w kamieniu… Aby nieśli swoje po-
                  słannictwo… Niech mi pan da jakąś pracę, niczego więcej od pana nie chcę, panie
                  Prezesie… – Berkowicz w środku słowotoku poczuł, że ślina z jego spienionych
                  ust bryzga na twarz Prezesa. Zauważył, że Prezes z powrotem opada na ławkę,
                  z odrazą wyciera policzek, ściąga brwi i zagryza w złości wargi. Ale Berkowicz
                  nie potrafił się już opanować: – Panie Prezesie – pienił się dalej. – Los… Czuję
                  to całym ciałem. Musi pan zrozumieć. Powołał pana los. Lud na pana patrzy…
                  Oczekuje od pana. Niechże pan usłyszy, panie Prezesie… Otworzy uszy na mój
                  błagalny krzyk. Gotowy jestem na wszystko. Wszystko przyjmę za dobrą monetę.   269
   266   267   268   269   270   271   272   273   274   275   276