Page 269 - Centrum Dialogu im. Marka Edelmana w Łodzi - Chava Rosenfarb. Drzewo życia - tom drugi.
P. 269

nawet na nie nie spojrzy, miał to jednak w zwyczaju od czasów, gdy był aktywnym
                  syjonistą i chodził na zebrania.
                     Przyszła służąca, na palcach zbliżyła się do stołu i starając się nie dzwonić
                  zbyt mocno zastawą, zebrała wszystko na dużą tacę. Obładowana wyszła,
                  rozglądając się mimowolnie. Poinformowano ją, że Prezes wymaga, aby zamy-
                  kać wszystkie drzwi. Ona zaś miała zajęte ręce, a do tego słyszała pukanie do
                  drzwi frontowych. Zatrzymała się na chwilę, aż zdecydowała się położyć tacę
                  na podłodze. Widok kryształowych naczyń i porcelany sprawił, że z przerażenia
                  zakręciło się jej w głowie. Spokojnie odstawiła tacę, odwróciła się niepewnie,
                  w końcu pomału zamknęła drzwi jadalni i pobiegła otworzyć drzwi frontowe.
                     Stał przed nią młodzieniec tak okutany czarnym płaszczem z włochatym,
                  dużym futrzanym kołnierzem, że nie dało się dostrzec niczego poza parą oku-
                  larów w ciężkich oprawkach. Do tego od maciejówki po buty pokrywał go śnieg.
                  Zamrugał oczami spoza zaparowanych okularów, i gdy tylko zapytał: – Czy jest
                  pan Prezes? – topiący się śnieg zsunął się z daszka czapki prosto na jego wargi.
                     Służąca nie wiedziała, co powiedzieć. Obcy mógł być jednym z żebraków cze-
                  piających się prezesowskiego płaszcza, których, jeśli otworzy sama, a adiutant
                  będzie akurat jadł, surowo przykazano jej nie wpuszczać za próg. Z drugiej strony
                  mógł okazać się kimś ważnym. Zdawały się na to wskazywać wielkie okulary.
                     Młodzieniec, widząc jej niezdecydowanie, ośmielił się i przekroczył próg. –
                  Muszę o czymś pomówić z Prezesem – szepnął zdecydowany.
                     Dziewczyna zebrała się na odwagę i pobiegła do jadalni. Zostawszy sam
                  w korytarzu, obok tacy, która leżała na podłodze i oślepiała oczy kryształem,
                  porcelaną i resztkami posiłku, Symcha Bunim Berkowicz przyskoczył i po chwili
                  klęczał nad nią, zanurzając dłonie w wesołym miszmaszu jej zawartości. Pod
                  rękę wpadła mu łyżka, więc szybko, raz za razem, zanurzał ją w talerzyku pozo-
                  stawionego przez Prezesa cymesu marchwiowego. Połykał z impetem, nie gryzł,
                  nie nadążał nawet czuć smaku drogiego dania. Błyszczące kawałki marchwi
                  spadały na brodę, na futrzany kołnierz, a z nakrycia głowy, włosów i barków
                  leciał na błyszczące naczynia wodnisty śnieg. Przeżuwając z wywróconymi
                  oczami, poczuł raczej niż ujrzał parę żółtych, puszystych kawałków chały, oto-
                  czonych brązową skórką, wypieczonych i błyszczących. Chwycił je i wcisnął do
                  kieszeni.
                     Służąca pojawiła się w korytarzu. Natychmiast ujrzała Berkowicza pochylone-
                  go nad tacą i kałużę błota, która otaczała jego buty. Ze strachu straciła mowę.
                  Berkowicz wyprostował się i rękawem próbował usunąć drobinę żółci, która
                  przylepiła się do włosów futrzanego kołnierza niczym konfetti.
                     – Prezes pyta, czego pan chce – wyjąkała w końcu.
                     Berkowicz przełknął ostatni kęs: – Jestem pisarzem. Przyniosłem… wiersz
                  dla niego.
                     Gdy tylko zniknęła, Berkowicz zaczął poprawiać ubranie. Zbierał lepkie
                  kawałki marchwi z kołnierza, drapał paznokciami, tarł palcami. Ale marchewka   267
   264   265   266   267   268   269   270   271   272   273   274