Page 243 - Centrum Dialogu im. Marka Edelmana w Łodzi - Chava Rosenfarb. Drzewo życia - tom drugi.
P. 243

Wyrwana tak nagle z rekonwalescencyjnej drzemki, przestraszona panna
                  Diamant podniosła dłoń do ust, usiadła i zmarszczyła brwi. Jej zamglone oczy
                  patrzyły na parę drewnianych butów, nie rozumiejąc, co widzą.
                     – Drewniaki! – grzmiała Szejndl. – I tak wszyscy będą nosić drewniaki. Jeden
                  wcześniej, drugi później… – Panna Diamant jeszcze ostrzej ściągnęła brwi. Tylko
                  głęboka zmarszczka oddzielała jedną brew od drugiej. Niebieskie, przymglone
                  oczy zaczęły szybko mrugać. Zaczynała rozumieć. – Będziesz, psorko, mogła
                  iść do uczniów, na Marysin… – Szejndl w wielkim napięciu obserwowała to, co
                  rozgrywa się w niebieskich, mrugających oczach.
                     Chuda, koścista dłoń o wygiętych palcach wyciągnęła się ku niej, ku Szejndli,
                  ku trepom na jej dłoni. Szejndl trwożliwie przysunęła się bliżej łóżka i wstrzymu-
                  jąc oddech patrzyła, jak staruszka bierze oba buty naraz z jej ręki i jak stare
                  palce zaczynają biegać po ich drewnianej zelówce, po grubym, białym płótnie,
                  po czarnych pasmach materiału dookoła brzegów, jak palce ciągną i okręcają
                  wokół siebie luźne, nowiusieńkie sznurowadła. Zobaczyła, jak stara twarz zaczyna
                  się wygładzać, robi się bardziej miękka, rozjaśnia się i promienieje dziecięcym
                  zachwytem. Białe brwi oddaliły się od siebie i ułożyły nad oczyma w cienkie linie.
                  Jaśniały radością, która niczym ożywczy strumień spływała z nich, rozlewając się
                  po wszystkich zmarszczkach na twarzy staruszki. – Podaj mi okulary, dziecko…
                  – nauczycielka wskazała stolik.
                     Jednym susem Szejndl znalazła się przy stoliku, ostrożnie wzięła okulary
                  w obie ręce, nabożnie je otworzyła i zaniosła pannie Diamant. Staruszka włożyła
                  okulary na nos, skierowała je na trepy, a zaraz po tym błysnęła nimi w kierunku
                  Szejndli. Oczy za szkłami zrobiły się ciemniejsze, a wieczna wilgoć w nich – jesz-
                  cze bardziej mokra. – Nie wiem, jak ci dziękować… – staruszka otarła policzki
                  brzegiem kołdry. – Naprawdę nie wiem… – zaczęła się kiwać nad trepami,
                  a jej ramiona trzęsły się, – Gdybyś wiedziała, w jakie popadłam zwątpienie… –
                  podniosła głowę w kierunku Szejndli, która stała jak zamurowana, sztywna ze
                  zdumienia. – Nie śmiej się ze mnie… że płaczę. Starzy ludzie łatwo płaczą, jak
                  dzieci. Podejdź bliżej…
                     Szejndl – sama jak z drewna – przysunęła się do łóżka, ale tu, patrząc na
                  staruszkę, poczuła w sobie takie zadowolenie, taką dobrą, błogosławioną peł-
                  nię, że pochyliła się do ręki chorej, podniosła ją do pomalowanych ust i okryła
                  pocałunkami. Przyszedłszy do siebie wyciągnęła z kwiecistej torby stary sweter
                  i już po chwili stała na okiennym parapecie, zatykając dziurę w rozbitej szybie.
                     Panna Diamant leżała na poduszkach z trepami przy boku. Krzątanina Szejndli
                  po pokoju już jej nie przeszkadzała. Wręcz przeciwnie, przyniosła spokój ducha,
                  gdyż to już nie był obcy człowiek, który wdarł się do jej intymnej przestrzeni.
                  To było dziecko – jej dziecko, które krząta się wokół chorej matki. I nie mogła
                  zrozumieć, w jaki sposób drewniane trepy zdołały spowodować takie uczucie,
                  jak zdołały przemienić cały jej nastrój. Pełna wdzięczności patrzyła na nie zmę-
                  czonymi oczyma.                                                      241
   238   239   240   241   242   243   244   245   246   247   248