Page 247 - Centrum Dialogu im. Marka Edelmana w Łodzi - Chava Rosenfarb. Drzewo życia - tom drugi.
P. 247

w zasięgu ręki: ołówek, książkę, kawałek papieru, zaczynała to obracać i skubać,
                  po czym, nie czekając, aż nauczycielka usiądzie obok niej, wyrzucała z siebie
                  urywane słowa – chaotyczne, niepowiązane – jak wyrzuca się szpilki, które spinają
                  zawiniętą paczkę. Zanim panna Diamant zdołała się przygotować, nastawiając
                  uszy oraz zwierciadła swoich oczu – nad stołem już lały się łzy i padały coraz
                  gorętsze, pełne impetu słowa.
                     – To dziwne… – skarżyła się dziewczyna – nie cierpię głodu. Prowadzę naj-
                  normalniejsze, przedwojenne życie. Moje ciało ma wszystkie wygody. Moje zęby
                  pogryzają nawet czekoladę. A jednak czuję wokół siebie druty. Jak to możliwe?
                  Gdy szłam do getta, wydawało mi się, że nie sprawi mi to większej różnicy… Że
                  będę tu miała swój własny świat, niezależny od świata zewnętrznego. Ale tak
                  nie jest… I nie z powodu cierpień ludzi, których widzę dookoła siebie. Owszem,
                  wówczas rodzi się pragnienie pomagania. Ale to porusza mnie tylko powierzchow-
                  nie. Kawałek chleba, który ofiaruję, zupa w szkole, którą rozdzielam, koją mój
                  smutek. Ale ten inny pozostaje. Ciasnota mnie dusi. Na początku zagrzebałam
                  się w książkach, uczyłam się języków. Robię to do dzisiaj. Ale już się w tym nie
                  zatracam. Nie potrafię za pomocą tego pokonać płotów…
                     Panna Diamant siadła obok niej i objęła spojrzeniem brzydką, wykrzywio-
                  ną twarz dziewczyny, jej niespokojne ręce z obgryzionymi paznokciami, które
                  z gniewem wbijały się w przedmioty ściskane w palcach. Słuchała i zapomniała
                  o sobie – jeszcze bardziej niż wówczas, gdy ojciec tej samej dziewczyny siedział
                  przed nią pijany i opowiadał o swoim życiu. O ile łatwiej przyszło jej to wówczas,
                  kiedy tylko słuchała. Teraz to nie wystarczało. Bella prosiła o wyjaśnienie swojego
                  strachu, niepokoju i smutku.
                     – To getto, hmm… a także jesień – panna Diamant z wysiłkiem szukała słów,
                  a wraz z nimi prawdy. – Sprzymierzyły się przeciw… przeciw twojej młodości.
                     Dziewczyna, do której kierowała słowa, nie należała do posłusznych, taktow-
                  nych uczennic ze szkoły: – To poetycka frazeologia – skrzywiła się.
                     – To istota młodości – głos nauczycielki płynął do ucha dziewczyny równo-
                  miernie, powoli. – Jesteś wrażliwsza niż inni, więc twoje męki i dążenia są inten-
                  sywniejsze. Gdybyś nie była w getcie, czułabyś coś podobnego, oczywiście nie
                  w takiej samej skali jak tu, ale w istocie nie inaczej. W getcie odczuwasz swoją
                  młodość boleśniej, ponieważ widzisz druty, które przecinają nie tylko przestrzeń…
                  ale i czas. To podcina ci skrzydła. Lot ku przyszłości zostaje przerwany… A kto
                  inny tak żyje przyszłością jak młody człowiek? A przy tym widzisz i czujesz życie,
                  które się tu toczy, nawet wówczas, gdy nie dotyka cię bezpośrednio. A ono jest
                  zbyt prozaiczne… zbyt twarde, abyś mogła karmić nim swoją teraźniejszość.
                     – Nie, to nie tak! – Bella zaprotestowała. Ale jej głos nie brzmiał już tak wyzy-
                  wająco. Wydawało się, że złagodniał pod wpływem miękkiego głosu nauczycielki.
                  – Może… To raczej dom. Raczej to. Moja mama, panno Diamant… Moja mama
                  bardzo się zmieniła. Myśli pani, że jest wyjątkowa? Wręcz przeciwnie. Jest wyjąt-
                  kowo gruba, jeszcze grubsza niż była. Jest okrągła i rozlana. Ale wydaje mi się,   245
   242   243   244   245   246   247   248   249   250   251   252