Page 239 - Centrum Dialogu im. Marka Edelmana w Łodzi - Chava Rosenfarb. Drzewo życia - tom drugi.
P. 239

dają na kartki żywnościowe, co jest w nowym przydziale – o ile więcej czy
                  też o ile mniej cukru, krup i marmolady, ile węgla mają dać na głowę, ja-
                  kie dania można przygotować z erzac-kawy i brązowego cukru. Informowa-
                  ła ją też o tym, co Prezes obiecał i jak według plotek ma wyglądać kolejna
                  racja.
                     Szejndl nie przekraczała progu pokoju panny Diamant. Zbyt wiele respektu
                  miała dla staruszki i zbyt mocno odczuwała swoją pospolitość wynikającą z jej
                  kalekiej polszczyzny, niegodnego zajęcia, prostackiego, zachrypniętego głosu.
                  Zatrzymywała się więc w progu i stamtąd prosiła nauczycielkę o kartki żywno-
                  ściowe, a także wyśpiewywała przyniesione nowiny. Gdy wracała z porcjami
                  żywności, panna Diamant przyjmowała ją z tym samym nieobecnym uśmiechem
                  i zamiast jej podziękować, głaskała Szejndlę po głowie, jakby ta ulicznica była jej
                  młodą uczennicą, która dobrze odrobiła lekcje. Wówczas to Szejndl, oczarowana
                  tym dotknięciem, czuła się czysta i niewinna, więc zbiegała, aby posmarować
                  usta nową czerwienią, położyć nową warstwę pudru i różu na policzki, ponownie
                  rozpiąć dekolt sukni, odkryć łydki w cerowanych skarpetach, zasiąść na taborecie
                  w korytarzyku i w nowym nastroju wyglądać swoich „gości”.
                     Pewnego dnia tamtej właśnie jesieni, gdy ostatnie ślady lata już dawno znikły,
                  gdy pod drzewkiem wiśniowym przestały się poniewierać opadłe liście, a ono
                  samo – szary pień o nagich gałęziach – drżało już, smagane deszczem i wiatrem,
                  panna Diamant po raz pierwszy zaprosiła Szejndlę do swojego pokoju. Było to
                  wówczas, gdy buty nauczycielki w końcu zostały przeżarte przez błoto.
                     Jej stopy zaczęły się ślizgać w zimnej, kłującej wilgoci, która przeniknęła jej
                  skarpetki wysoko aż po kostki. Na początku panna Diamant wypychała buty
                  pergaminem i szmatami tak ciasno, że każdy krok sprawiał jej ból. Jednak roz-
                  wiązanie takie było dobre najwyżej do połowy drogi, bo już na Marysinie grząskie
                  błoto przenikało przez wszystkie warstwy szmat, ręczników, papieru i sięgało jej
                  pięt. Aż pewnego dnia wraz z wilgocią mroźny dreszcz objął ciało panny Diamant.
                  Zagorączkowała i rankiem nie miała sił, aby założyć trzewiki, które przez noc
                  nie zdołały nawet odrobinę przeschnąć, choć postawiła je przy piecyku. Leżąc
                  w łóżku, mogła tylko na nie patrzeć z bezradnym gniewem, z niemą pretensją
                  – że się poddały i pozwoliły się pokonać błotu. A wykrzywione, przemoczone
                  noski butów zdawały się jej odpowiadać – że zawsze jej wiernie służyły, że tam,
                  w mieście, za każdym razem ręka szewca troskliwie je naprawiała, ponownie
                  przybijając zelówki, że tu jest getto, które wysysa życie nawet z butów, że są,
                  niebogi, ciężko chore i kto wie, czy jakikolwiek szewc byłby w stanie im pomóc.
                     Owego dnia, gdy Szejndl zapukała do drzwi, panna Diamant, leżąc w gorącz-
                  ce, przywołała ją do siebie. Szejndl wybałuszyła oczy, nie ważąc się przekroczyć
                  progu: – Co pani jest, pani psorko?
                     Panna Diamant ponownie wezwała ją ruchem palca: – Podaj mi… buty.
                     W końcu Szejndl zdecydowała się wejść i gdy tylko przekroczyła próg, już
                  była przy łóżku. – Pani, a może pozwolisz mi dotknąć czoła? Znam się dobrze   237
   234   235   236   237   238   239   240   241   242   243   244