Page 238 - Centrum Dialogu im. Marka Edelmana w Łodzi - Chava Rosenfarb. Drzewo życia - tom drugi.
P. 238

na życie powszednie. Przez resztę dnia nie myślała o Wandzie. Było inaczej
               niż sobie wyobrażała w drodze do getta, kiedy sądziła, że stojąc przed dziećmi
               w klasie, będzie czuła bliskość przyjaciółki i w myślach będzie jej przesyłać po-
               zdrowienia. Prawdę powiedziawszy to stanie przed klasą pełną dzieci było tak
               niezwykłe, tak nieoczekiwanie inne, że nic nie mogło sprowadzić jej myśli na ślad
               Wandy.
                  Dzieci getta, ci dorastający ludzie, których widziała idących przez błotniste
               pola z najmniejszych uliczek i dróżek, każdy z dzwoniącą menażką w jednej ręce
               i paczką książek w drugiej, wyglądały inaczej niż wszystkie szkolne dzieci na
               całym świecie. Gdy siedziały w ławkach, zwróciwszy w jej kierunku wychudzone,
               blade twarze, gdy oczami połykały jej słowa, gdy pożądliwymi palcami kartkowały
               stronice książek, czuła, jak połykają wiedzę niczym chleb. W tym ich wchłanianiu
               w siebie wszystkiego, co im przynosiła, wyczuwała pełen głodu, niemal fizyczny
               entuzjazm. A gdy w czasie przerwy widziała ich stojących w rządku przed kotłem
               zupy i potem rozchodzących się w kierunku schodów i progów, gdzie nie sięgał
               deszcz, stukających łyżkami o blachę menażek i mlaszczących ustami – wyda-
               wało się jej, że połykają Torę, wchłaniają mądrość, życie – że mieszając łyżką
               w zupie w pogoni za kawałkiem ziemniaka, mieszają chaos świata w poszukiwaniu
               ziarna prawdy, owocu ich losu, sensu samego bytu. Jeśli dzień panny Diamant
               miał jeszcze jakiś blask, to pochodził on od dzieci. Jeśli getto miało w sobie
               jeszcze jakąś nadzieję, to była ona w nich. Podziwiała je. Ubóstwiała. Służyła im
               jak kapłanka i modliła się za nie każdym uderzeniem serca, każdym oddechem
               starej, zapadniętej, zwiędłej piersi, każdym poruszeniem wiecznie stęsknionej
               duszy. Jej życie było w rękach gimnazjalistów i gimnazjalistek z getta. I jakże
               wdzięczna była temu siwemu mężczyźnie o pięknej głowie proroka, prezesowi
               Rumkowskiemu, za stworzenie tego świata na Marysinie, gdzie jej życie nabrało
               wartości.
                  Drogę powrotną z Marysina do domu pokonywała w stanie absolutnej ślepoty
               na to, co działo się dookoła. Połykała mijaną drogę. Myślała o każdym dziecku
               z osobna, mierzyła ich postępy, notowała w myślach spostrzeżenia, planowała
               lekcje do przygotowania, zliczała książki do przejrzenia, zeszyty, które były do
               poprawienia. Nie zauważała, że przechodzi przez most, nie myślała o Wandzie,
               wspinając się na kładkę, nie zastanawiała się nad stanem butów, idąc w dół.
               Mijała grupki sąsiadów na podwórzu, mechanicznie ich pozdrawiając nieobec-
               nym uśmiechem, który należał jeszcze do dzieci w szkole. Nie rejestrowała cie-
               kawych, nieco drwiących spojrzeń, które jej towarzyszyły. W ciemnym płaszczu
               z liliowym szalem, z wysoko podniesioną siwą głową, z nieobecnym spojrzeniem,
               zapatrzonym gdzieś daleko, przemierzała podwórko niczym kometa, o której nie
               wiadomo, skąd przybywa i dokąd zmierza.
                  I tylko Szejndl, ulicznica, żywiła prawdziwą sympatię do „pani psorki”, któ-
               ra przechodząc również i ją pozdrawiała bladym, dalekim uśmiechem. I to
         236   właśnie Szejndl brała dla „pani psorki” wszystkie racje, informowała ją, co
   233   234   235   236   237   238   239   240   241   242   243