Page 241 - Centrum Dialogu im. Marka Edelmana w Łodzi - Chava Rosenfarb. Drzewo życia - tom drugi.
P. 241

6
                  bardziej inteligentnie. – O, masz pani też trochę farbrokechc!  – ucieszyła się,
                  dostrzegając marchewkę i pietruszkę. Żydowskie słowo farbrokechc wystawało
                  jak straszydło z tego i tak już niezdarnego zdania. Ale ona nic nie mogła na to
                  poradzić. No bo skąd niby miała wiedzieć, jak mówi się farbrokechc po polsku?
                     W uszach panny Diamant słowo to zazgrzytało z nieprzyjemną obcością. Cała
                  pogarda do tego prostego ludu z jego dziwnym językiem obudziła się w niej wraz
                  z jego brzmieniem. Krzątanina obcej kobiety w intymnej przestrzeni jej pokoju
                  stała się dla niej nieznośna. Nie mogła sobie darować, że poddała się słabości
                  i wpuściła obcą za próg: – Nie chcę jeść – zdenerwowana wymamrotała bez-
                  radnie – chciałam jedynie zasięgnąć rady na temat butów.
                     Ale Szejndl już rozpaliła ogień. Pokroiła na drobne kawałki marchew i wrzuciła
                  do garnka, uśmiechając się do chorej ciepłymi, młodymi oczyma.
                     – Człowiek przede wszystkim musi być zdrowy, pani psorko. Zdrowy człowiek
                  potrzebuje butów… – Od tego ciepłego spojrzenia pannie Diamant zrobiło się
                  jeszcze dziwniej na sercu. Nie miała odwagi kazać Szejndli wyjść. – W getcie,
                  pani psorko, człowiek powinien uważać na siebie. Tutaj najdrobniejsza rzecz
                  może, na psa urok, zaprowadzić na cmentarz. – Jednak Szejndli zaraz przyszło
                  do głowy, że starzy ludzie nie lubią tego słowa nawet po polsku, więc poprawiła
                  się. – Znaczy się, myślę se, że, nie daj Boże, można złapać TBC – kontynuowała,
                  zadowolona, że może się popisać nowoczesnym określeniem suchot.
                     Pannie Diamant, która bacznie obserwowała walkę Szejdnli z polszczyzną,
                  ani przez chwilę nie przyszło do głowy śmiać się z niezdarności, jaką słyszała.
                  Czuła jedynie ból uszu, odrazę w całym ciele. Wcześniej, gdy Szejndl pukała do
                  drzwi, wypowiadając słowo czy dwa, nie miała czasu, aby to zauważyć. Jednak
                  teraz, gdy ta obca osoba rozgadała się tak swobodnie, panna Diamant zauwa-
                  żyła, że dziewczyna straszliwie kaleczy piękny język polski, w efekcie czego ona,
                  nauczycielka, poczuła się naprawdę chora.
                                                                               7
                     Szejndl stała przy niej i mieszała „zupkę” na talerzu: – Tam majdanim!  – już
                  całkiem się zapominając, powiedziała po żydowsku. Nie zauważyła bolesnej
                  miny nauczycielki, wyrazu bezradności i zdenerwowania na jej starych ustach,
                  oczu przesłoniętych łzami wywołanymi bólem serca. – Pani, poprawię poduszkę
                  – zaczęła podnosić chorą, która sztywno napięła się w jej rękach. – O tak! –
                  uśmiechnęła się, pokazując pannie Diamant dziury po brakujących przednich
                  zębach. Panna Diamant wzięła od niej talerz i patrzyła w oczekiwaniu, że ta
                  wyjdzie. Ale Szejndl wcale nie miała jeszcze zamiaru tego robić: – Pani, dmuchaj.
                  Parzy, pani psorko! – zachęcała staruszkę. – Ugotowane na ogniu – zażartowała.




                  6     Włoszczyzna dodawana do zupy (jid.).

                  7     Przysmaki (hebr.).
                                                                                       239
   236   237   238   239   240   241   242   243   244   245   246