Page 236 - Centrum Dialogu im. Marka Edelmana w Łodzi - Chava Rosenfarb. Drzewo życia - tom drugi.
P. 236

nie istnieć, lecz w przestrzeni pustki. I dlatego mieszkańcy getta czuli się tak
               nieludzko samotni tamtej jesieni.
                  Być może dlatego mieszkańcy getta lubili w tamtym czasie przechodzić przez
               nowo wybudowany most. Wznosił się on nad ulicą Zgierską, która należała do miasta,
               a jego przeznaczeniem było służyć pieszym oraz łączyć jedną cześć getta z drugą.
                  Drewniany most wyglądał jak fantastyczna konstrukcja. On również był szary.
               Jednak z bliska ta jego bezkształtna szarość przybierała formę schodów, sugeru-
               jąc możliwość wznoszenia się. Most wiódł w górę, jakby jedynie jego fundament
               stał w mglistej otchłani bezruchu, ale on sam posiadał moc wyrwania się z niej
               i wznoszenia. Każdy stopień w górę był coraz wyższym klawiszem gamy, każde
               uderzenie weń butem – dźwiękiem nadziei, krzykiem tęsknoty do wolności. I tak
               od rana do zmierzchu, rytmicznie, miarowo, stukano butami po drewnie scho-
               dów – co brzmiało jak tykanie żywych zegarów, bicie obudzonych serc – coraz
               wyższe, coraz głośniejsze. Podczas gdy stopy wznosiły się w górę, kościół po
               drugiej stronie zaczynał się poruszać. Jego połknięty czubek wyłaniał się z chmur
               i zstępował coraz niżej. A wraz z nim dachy okolicznych domów również obniżały
               się coraz bardziej. Zdawało się, że za chwilę człowiek wzniesie się ponad getto
               i opuści je, jakby cudownym sposobem miał się oderwać od tego kawałka ziemi,
               na którym dopiero co tonął tak niemiłosiernie głęboko.
                  A gdy stopa zawisała w powietrzu, nie znajdując stopnia, żeby wejść wyżej,
               wchodzący z rozczarowaniem opuszczał ją na równe deski, łapiąc oddech. Człowiek
               wdychał powietrze, po czym powoli ruszał wzdłuż platformy, aż docierał do jej
               środka. Wówczas na moment wpatrywał się w mglistą dal wolnej ulicy Zgierskiej
               w dole, spotykając się oko w oko z odpływającym, odległym miastem i ledwo
               widocznymi, bezbarwnymi konturami dachów, a jego ucho łowiło wesoły dźwięk
               dalekich tramwajów. A jeśli jakiś miejski tramwaj pojawił się właśnie na torach
               ulicy Zgierskiej, przechodzień czekał, aż wjedzie pod most. Wówczas zaczynał
               drżeć wraz z deskami, na których stał, czując całym ciałem puls życia, o którego
               istnieniu tam, na dole, na ziemi, niemal już nie pamiętał.
                  Ale długo nie można było stać na moście. Radość krótkiego przebywania na
               wysokości była wykradziona, wyłudzona. W dole, po obu stronach konstrukcji,
               stały zielone mundury z hełmami i karabinami o czarnych lufach skierowanych
               w górę. Więc przechodnie z oporem przesuwali się wzdłuż drugiej połowy poręczy
               w kierunku schodów, które prowadziły w dół. Dopiero teraz czuło się zmęczenie nóg.
               Każdy stopień przybliżał do zatonięcia, a wszystkie schody razem wzięte były niczym
               czarne klawisze opadającej gamy. Każde uderzenie buta o nie – to twardy ton,
               jęk, odgłos spadania w otchłań, w bezruch, w bagniste błoto – coraz niżej, coraz
               głębiej, jakby ziemia na dole przyciągała do siebie niczym magnes. Czuło się
               wszystkimi członkami, całym ciałem i całą istotą, że jest się na nią skazanym na
               zawsze. Zostawiając za sobą ostatnie stopnie, chwiejąc się, krokiem niepewnym
               ze zmęczenia, ludzie zanurzali się w odmęt ulic i uliczek po drugiej stronie getta
         234   w pogoni za codziennym, pozbawionym znaczenia celem.
   231   232   233   234   235   236   237   238   239   240   241