Page 237 - Centrum Dialogu im. Marka Edelmana w Łodzi - Chava Rosenfarb. Drzewo życia - tom drugi.
P. 237
Również panna Diamant lubiła przechodzić przez most. Zwłaszcza rano,
gdy wraz z robotnikami z nowo utworzonych resortów pracy, z pracownikami
biur i uczniami udawała się w kierunku drewnianego monstrum, które stało na
początku Lutomierskiej. Każdego poranka przechodzenie po moście oznaczało
dla starej nauczycielki spotkanie z przyjaciółką Wandą, która mieszkała po
drugiej stronie, w mieście.
Czarne, wysokie trzewiki panny Diamant zawiązane sztukowanymi sznuro-
wadłami nie różniły się ani o włos od innych butów, które rytmicznie stukały po
drewnie. Wspinała się do góry, jakby nic nie ważyła. Jakby most sam ją unosił.
A gdy weszła na górę i zatrzymała się, czekając, aż serce uspokoi się w piersiach,
jej załzawione, przymglone oczy już przeskakiwały ku środkowi poręczy, gdzie
za chwilę „spotka się” ze swoją przyjaciółką. Zbliżała się do tego miejsca trwoż-
nie, w skupieniu, jakby każdy krok był wielkim wydarzeniem. Zatrzymywała się
naprzeciw ulicy Zgierskiej, po czym jej rozjaśnione spojrzenie, ostre, promienne
i napięte niczym łuk, przedzierało się przez mgłę przesłaniającą oczy. Wyrażała
się w nim jej tęsknota – pochodnia rzucona poprzez niskie, zachmurzone niebo
w to miejsce, gdzie jest Wanda. Tak daleko. Tak blisko. Tam, gdzie szła do pracy
z paczką książek pod pachą, zupełnie jak panna Diamant. Starsza pani czuła
w powietrzu oddech przyjaciółki, widziała jej twarz tak wyraźnie, że niemal mogła
jej dotknąć ręką. Słyszała jej głos tuż przy swoim uchu. W końcu panna Diamant
musiała zdjąć okulary z załzawionych oczu. Widziała coraz gorzej, mętniej. Zmę-
czony wzrok zawodził, próżno rwał się do tego bliskiego, co ponownie stawało
się dalekie i nieosiągalne.
Schodziła powoli, zmęczona. To, co właśnie przeżyła, zostawało na górze,
i Wanda też zostawała na górze. Zupełnie jak głodny, który najada się do syta,
po czym od razu zapomina o jedzeniu – tak panna Diamant, idąc po schodach
w dół, zapominała o przyjaciółce. Zamiast tego myślała przede wszystkim o swoich
butach. Czuła zelówki palcami, więc zaczęła się o nie martwić.
Jej trzewiki błyszczały jeszcze całkiem nieźle. Czyściła je codziennie, a sznu-
rowadła były jedynie w kilku miejscach porwane i powiązane. Ale zelówki były już
cienkie jak papier i przez ich przetarte środki wyczuwała niemal drewno schodów.
Nieustanne deszcze i błoto na Marysinie nie były dobre dla jej butów. Były już
zupełnie zużyte. Panna Diamant wiedziała, że to tylko kwestia dni, więc niepokój
wdarł się do jej serca. Wilgoć w skarpetkach mroziła jej stopy lodowato zimnym
przerażeniem – jak będzie chodziła do pracy bez butów? Z przysługujących
jej racji kupowała zaledwie kawałek chleba i ziemniaki, gdyż zbierała grosz do
grosza, dobrze jednak wiedząc, że zanim zdoła zebrać sumę na parę zelówek,
nawet gumowych, cienka skóra pęknie i odkryje dziurę, przez którą błoto i woda
bez przeszkód dostaną się do butów.
Przybywszy na Marysin przemoczona, zabłocona, w brudnych i powykrzywia-
nych butach, panna Diamant zapominała o swoim problemie. Tutaj były dzieci,
a z nimi – jej odświętne życie, z którego ani jednej chwili nie chciałaby zamienić 235