Page 226 - Centrum Dialogu im. Marka Edelmana w Łodzi - Chava Rosenfarb. Drzewo życia - tom drugi.
P. 226

z Sunią też miała już najlepsze czasy za sobą. Kucharka nie umiała powstrzy-
               mać się przed wyliczaniem, ile żydowskich dziatek mogłoby się najeść tym, co
               pies pożerał w ciągu jednego dnia. Wydawało jej się, że Sunia objada ją samą.
                  W pierwszej chwili Matylda miała ochotę napaść z miejsca na pana Adama
               i wyprowadzić psa. Jakby nie było, wciąż uważała, że dom należy do niej, a po-
               zostałe rodziny mieszkają tu tylko dzięki dobroci jej i Samuela. Jednak zamiast
               skierować się do drzwi Rozenbergów, wpadła do pokoju dziewcząt i dysząc
               gniewnie, wykrzyknęła do Belli: – Ukrywają psa. Nie pozwolę na to! – Upadła na
               łóżko córki. – Wiesz, że ostateczny termin odprowadzenia psów dawno minął?
                  Oczy Belli natychmiast wypełniły się łzami. Zaczęła wycierać buzię chu-
               steczką: – Biedna Sunia… – trzęsąc się, przycisnęła dłoń do ust i zaczęła szybko
               obgryzać paznokcie.
                  Płacz Belli jeszcze bardziej Matyldę zdenerwował: – Czego chlipiesz, głupia?!
               – zeskoczyła z łóżka. – Kiedy się wreszcie obudzisz? Żyjesz w szklanym zamku.
               Tylko paznokcie potrafisz obgryzać! – Bella zawisła już na jej miękkiej szyi i płakała.
               Matylda uwolniła się z jej ramion, wyszła na korytarz i otwarła drzwi do pokoju
               Adama: – Wynoś się z tym psem! – wykrzyknęła obcym głosem. Zaskoczony
               pan Adam w jednej chwili doskoczył do Suni. – Nie będę narażać naszego życia
               z powodu waszego psa! – zatrząsł się podbródek Matyldy. – Jesteśmy w getcie,
               panie Rozenberg. Pora się obudzić. Nie mieszkamy w szklanym zamku… Jeszcze
               dziś pies musi sobie pójść!
                  Pan Adam puścił psa i z szeroko rozpostartymi ramionami, powoli, ostrożnie,
               zbliżył się do Matyldy. Jak cyrkowiec, który sposobi się pochwycić rozjuszoną
               lwicę: – Sza, sza… Madziu – niezgrabnie podniósł ku niej ręce, jakby broniąc się.
               – To przecież nie jest zwykły pies – szeptał błagalnie. – To przecież nasza Sunia.
               – Wskazał otwartą dłonią w kierunku fotela, na którym leżała zmęczona suka.
                  Madzia kręciła głową i nie ustępowała. Zaczęła wywijać pięścią: – Musi stąd
               pójść! Już dziś! Jeśli nie, wszyscy pójdziecie. To mój dom. Nie narażę niczyjego
               życia dla psa!
                  Na jej krzyk uchyliły się drzwi Hagerów. W szparze ukazała się siwa głowa
               Hagerowej. Staruszka nie odezwała się słowem. Jednak przy każdym okrzyku
               Matyldy mrużyła oczy, marszczyła czoło i unosiła barki, jakby ktoś ją bił.
                  Płacząca Bella przybiegła i uwiesiła się na matczynej szyi: – Nie krzycz,
               mamusiu… – prosiła. – Nie krzycz tak.
                  – Bello, moje dziecko. – Adam chwycił się Belli i lamentował. – Chce wygonić
               naszą Sunię. Na pewną śmierć zesłać moją Sunię. Nie pozwól… Nie pozwól!
                  To jeszcze bardziej rozdrażniło Matyldę. Stała wobec nich, krzykaczka, okrut-
               nica, wiedźma – ona, cierpiąca Matylda, o sercu, które tak potrafiło kochać.
               Oszaleli? Czy sama oszalała? Wychodziła z siebie: – Idę po policję!
                  Jadwiga wyszła z pokoju Mietka. Niewinna, uśmiechając się przymilnie, trąciła
               Matyldę wypielęgnowanym palcem: – Po co masz iść. Mietek jest policjantem.
         224   Poczekaj, aż wróci. – Machnęła głową beztrosko i spojrzała z ukosa na Adama.
   221   222   223   224   225   226   227   228   229   230   231