Page 229 - Centrum Dialogu im. Marka Edelmana w Łodzi - Chava Rosenfarb. Drzewo życia - tom drugi.
P. 229
trosk. Kto wie, jaki los nas czeka? Wobec tego wszystkiego, jakie znaczenie…
To znaczy pies…
Nie umiał znaleźć słów pocieszenia. Wzgarda, która wykrzywiła twarz Adama
uśmiechem, sprawiła, że szybko opuścił pokój.
*
Jesienne deszcze spadały na getto wraz z bezlitosną monotonią. Obmywały
chodniki i siekły ostrymi miotłami jednostajną szarość. Szyby okienne zalewały
się wciąż łzawym smutkiem. Wyglądało to tak, jakby getto dusiło się pod niskimi
chmurami, niczym przygniecione nieopisaną beznadzieją. Ludzie na ulicy, dzieci,
młodzież – wszyscy poruszali się pod ciężkim niebem, ochlapywani deszczem,
obojętni, bierni, upodabniający się do kamieni bruku, do murów, do wszystkiego,
co jest, a nie posiada woli, nie ma nawet apatii.
Pan Adam każdego poranka znikał z mieszkania i wracał tylko na posiłki
i karmienie zamkniętej Suni. Był przemoczony do suchej nitki. Przebierał się
w suche ubranie, a potem znów zakładał kapiący płaszcz i wyruszał na poszuki-
wanie kryjówki dla psa.
Aż pewnego razu wrócił, stanął na samym środku korytarza i zawołał: – Jaśnie
wielmożna gospodyni, jutro się mnie pozbędziesz! – Roześmiał się nieprzyjemnie i od-
czekał, aż Matylda wyjdzie do niego. Ale zamiast niej pojawiła się zmieszana Jadwiga.
– Co ty, kochanie, mówisz? – uśmiechała się zagubiona.
– Jutro rano, Jadwisiu – odpowiedział jej tym samym, przymilnym tonem, po
czym ją zostawił i zamknął się z Sunią w sypialni.
Planował najpierw przeprowadzić psa do nowej kryjówki, a dopiero potem
przenieść kilka swoich rzeczy. Nie chciał brać zbyt wiele. W końcu miał przy-
chodzić na posiłki, z nikim się więc nie żegnał. Nie szedł daleko, tylko w dół
Lutomierskiej, na drugi koniec ulicy, nieopodal fabryk, gdzie zorganizowano
gettową pralnię. Znalazł tam pokoik na parterze, niezamieszkany, należący do
przedwojennego szmaciarza. Pokój był ciemny i smrodliwy. Ale pan Adam nie
szukał wygód i nie wybrzydzał.
Przedświt drzemał niczym ślepa żebraczka, otulony zimnymi, spływającymi
strugami deszczu. Adam zbliżył się do Suni, położył rękę na jej łbie i pozwolił
palcom osunąć się po psich uszach: – Chodź – szepnął, czując w sercu ucisk
na widok ciężko podnoszącej się suki, zmęczonej, bezradnie wyciągającej łapy.
Wzrokiem pełnym przygnębienia objął jej wychudzone ciało. Ostatnimi czasy nie
ruszała jedzenia, które jej podawał. Przestała też wznosić swój piskliwy, smutny
płacz. Adam pocieszał się w sercu, że tam, w pokoiku, przy bocznej, zapadłej,
ślepej uliczce, będzie ją nocą wyprowadzać na powietrze, że ponownie postawi
ją na nogi. 227