Page 231 - Centrum Dialogu im. Marka Edelmana w Łodzi - Chava Rosenfarb. Drzewo życia - tom drugi.
P. 231

Policjant  grzecznie,  lecz  z  uporem  pokręcił  głową:  –  Może  pan  biec.
                  Ale bez psa. Jestem na służbie, panie Rozenberg. Nie mogę puścić takiej
                  rzeczy.
                     – Nikt nie widzi – prosił Adam. – Zupełnie tak, jakby mnie pan nie zauważył.
                  – Zrobił z Sunią kolejny krok.
                     Chłopiec pokręcił pałką i ruszył za nim: – Ostrzegam pana, panie Rozenberg!
                  Nie chcę na pana sprowadzać kłopotów. Grozi panu nie lada niebezpieczeństwo.
                  Pies musi iść ze mną.
                     Przez chwilę pan Adam ważył coś w głowie. W jednej chwili puścił smycz
                  i krzyknął do suki: – Ratuj się, Suniu! – Pies nie ruszył się z miejsca. Odwrócił
                  głowę do Adama i popatrzył na niego, jakby pytał: Czy warto? – Uciekaj! – Adam
                  wykrzyknął ponownie, rozpiął obrożę i sam ruszył dzikim galopem.
                     Zaskoczony policjant schylił się, by pochwycić smycz upuszczoną przez
                  Adama. Po chwili stał z obrożą w ręku. Pies i Adam wyrwali do przodu. Sunia
                  podskakiwała żwawo przy boku swojego pana. Policjant wahał się chwilę, czy
                  ma ruszyć za Adamem, czy za psem.
                     – Uciekaj! Uciekaj! – zasapany Adam wychodził z siebie, krzyczał na sukę
                  i machał ręką przed siebie. W końcu posłuchała go i z myśliwskim impetem
                  pobiegła naprzód.
                     Policjant doszedł do wniosku, że Adama i tak zdoła schwytać, ruszył więc
                  za psem. Była ich trójka biegnących: pies z przodu, policjant za nim, z tyłu zaś
                  rozjuszony, prawie oszalały pan Adam.
                     Nagle pojawiły się rozciągnięte druty. Pies, który przyspieszył, czując za
                  sobą zbliżającego się policjanta, zaczął wyć. Wycie napełniło ciało pana Adama
                  nowymi siłami. Jak dawno nie słyszał jej wycia! Brzmiało ono w jego uszach jak
                  najwznioślejszy hymn do wolności. Tak, on też poczuł się wolny, jakby zdjęto mu
                  z szyi obrożę. Odstawał już od nich na dużą odległość, ale nie przestawał biec.
                  Pies co chwilę odwracał głowę, a pan Adam machał do niego ręką, wszystkimi
                  palcami wskazując na drugą stronę drutów.
                     – Uciekaj stąd! – wrzeszczał jak opętany. – Na zewnątrz, na zewnątrz Suniu!
                  – W tym momencie ujrzał oślepionymi oczami, jak pies zatrzymuje się, zgina
                  zgrabne ciało i przeciska przez druty. – Wolna! Wolna! – pan Adam klaskał w ręce
                  i nie czuł, że deszcz na jego twarzy robi się gorący i słony.
                     Zabrzmiał wystrzał. Suczka przekoziołkowała i upadła na środku drogi z unie-
                  sionymi, roztrzęsionymi łapami. Deszcz padał wprost w jej otwarte, mądre
                  oczy.
                     Strażnik z drugiej strony zawołał do nadchodzącego policjanta. Spacerowali
                  chwilę wzdłuż ulicy i rozdzielających ich drutów kolczastych. Potem policjant
                  poderwał się z miejsca i ruszył galopem w odwrotnym kierunku – ku Adamowi,
                  który stał jak wmurowany w miejscu, gdzie zatrzymał go strzał. Policjant chwycił
                  go obiema rękami i zaciągnął do najbliższej bramy. Przycisnął go do ściany. Jego
                  blada, mokra twarz zbliżyła się do pana Adama. Całe ciało chłopaka trzęsło się,   229
   226   227   228   229   230   231   232   233   234   235   236